Każdy człowiek otrzymuje od Boga jakąś konkretną misję, którą tylko on może wykonać. Pan Bóg zapewnia mu zaś najlepsze wsparcie i zaopatrzenie, aby był w stanie podołać zadaniu. Im trudniejsze, tym większa nagroda i tym bogatsze doświadczenie, które zdobywa się w walce z własnymi słabościami. Mędrzec Hiob powiedział, że bojowaniem jest życie człowieka. Nasz rozmówca stoczył w swoim życiu wiele potyczek, musiał walczyć o to, co w życiu najważniejsze. Dziś daje świadectwo o nadziei, jaką pokłada w Jezusie Chrystusie – On jest Królem Królów, On zwyciężył świat.
Rodzina Odkupiciela: Karolu, kim jesteś?
Porucznik Karol Cierpica: Na początku dziękuję wam, bracia, za dobrą robotę! Zawsze „nakręcam się”, kiedy mamy rozmawiać o Bogu. Rozmowa o Nim to dla mnie wielki zaszczyt. Mówienie o Stwórcy umacnia moją wiarę – mam nadzieję, że utwierdzi ją też u innych. Wracając do pytania – kim jestem? Jakie są moje korzenie? Nie ma w tym nic mojego, bo wszystko, co posiadam, jest darem Bożym. Pochodzę z Kielecczyzny. Urodziłem się i wychowałem na terenach, gdzie jest bardzo mało miejsc, które nie przesiąkłyby krwią polskiego żołnierza. Wiemy, jak kształtuje nas miejsce, gdzie spędzamy swoje młode lata. Nie bez przypadku wzrastamy w konkretnych rodzinach i przestrzeniach. Miałem bardzo dobre dzieciństwo. To były czasy, kiedy Polska była bardzo mocno przemodlona, jakby przesiąknięta Bogiem. Pamiętam, że już jako młody chłopak, mówiłem do siostry, że chcę zostać obrońcą ojczyzny. Kształtowały mnie opowieści o walkach partyzanckich, między opowiadane przez mojego tatę. Mój wujek służył w oddziale jednego z dowódców Armii Krajowej na Kielecczyźnie. Nosił pseudonim „Zawisza”, bo należał do ludzi, na których można było polegać – tak nazwał go jego dowódca.
R.O.: Jako chłopiec marzyłeś o służbie w Wojsku Polskim.
To moje chłopięce marzenie zrealizowałem w wieku osiemnastu lat. Gdy stałem przed komisją, powiedziałem: „Słuchajcie, jak chcecie mnie wziąć do armii, to ja chcę być komandosem”. Pamiętam uśmiechy członków zespołu, ale udało się. Dostałem się do 6. Brygady Powietrznodesantowej. Wkrótce zostałem instruktorem skoków spadochronowych. Prowadziłem aktywne życie, chodziłem po górach, jeździłem na nartach. Cała służba była dla mnie jak jedna, wielka przygoda. Wiem teraz, po swoim nawróceniu, że już wtedy realizowałem swoje powołanie, choć wówczas jeszcze tak nie myślałem. Czułem się wtedy bardzo dobrze, chociaż zadania były często bardzo trudne. Myślę, że to dlatego, że moja praca była służbą. Teraz widzę to lepiej, że wszyscy jesteśmy powołani do służby, ona zaś wynika z miłości – zawsze służysz komuś. W tym kontekście później bardzo mocno dotknęła mnie historia Jezusa z Nazaretu. To był Ktoś, kto przyjął coś, co nie było Jego. Pytał Ojca: „Jak tam dojdę? Nie chcę, ale niech Twoja wola się spełnia”.
R.O.: Brałeś udział w misjach wojskowych za granicą.
Oczywiście. Moja służba w naturalny sposób wiązała się z misjami wojskowymi. Trzy razy byłem w Bośni i Hercegowinie oraz trzy razy w Afganistanie. To była petarda, fantastyczna przygoda, takie spełnienie dla żołnierza. Tam wszystko jest na poważnie, każdy dzień przynosi inne zadania, ale wszystko, co robisz, ma znaczenie dla waszego oddziału. Na misji jesteś odpowiedzialny za kogoś, czy to ci się podoba, czy nie. Nieważne, jakie stanowisko zajmujesz – stanowisz jeden z elementów większej całości, jesteś także wprost odpowiedzialny za drugiego człowieka. Głębszy sens tego, czego się tam nauczyłem, odkryłem już po odejściu z armii: to przekonanie, że każdy jest potrzebny. To bardzo ewangeliczne – dla każdego jest przygotowana specjalna misja.
R.O.: W Afganistanie wydarzyło się coś bardzo dla ciebie ważnego…
W Afganistanie brałem udział w trzech zmianach w ramach udziału Polskich sił zadaniowych natowskiej operacji ISAF, dwukrotnie jako dowódca sekcji strzelców wyborowych i jako młodszy oficer operacyjny w sztabie Polskich Sił Zadaniowych. Jest rok 2013, trwa kolejna misja (moja trzecia na Bliskim Wschodzie). Ta misja jest inna – większość czasu spędzam w bazie. W sierpniu dochodzi do jednej z większych potyczek polskich sił zadaniowych podczas całej operacji w Afganistanie, ma miejsce duży, kompleksowy atak terrorystyczny na bazę wojskową w Ghazni. Tego dnia miałem wolne. Przebywałem właśnie w części mieszkalnej, gdy doszło do potężnego wybuchu. Złamałem wtedy procedurę, bo nie schowałem się, tylko pobiegłem w kierunku miejsca eksplozji. Po kilkudziesięciu krokach zobaczyłem bardzo dużą wyrwę w ogrodzeniu. Od razu jako żołnierz wiedziałem, że doszło do ataku. Terroryści dostali się do bazy. Wróciłem po kamizelkę i broń, a następnie ruszyłem z powrotem w kierunku ataku. Rozpoczęło się starcie z terrorystami, broniliśmy bazy. W pewnym momencie zostałem ranny i wycofałem się z pola walki. Wtedy zobaczyłem ludzi w schronie. Czekali, nie brali udziału w bitwie. Nie oceniam ich. Po czasie nie mam wobec nich żalu: my tam, ranni, a wy siedzieliście tu, w schronie. To wydarzenie jednak spowodowało, że wróciłem na pole walki. Dzięki wierze wiem, że wszystko ma swój cel i sens. Pamiętam, że dobrze się wtedy czułem. Na podobne sytuacje jako żołnierz czeka się przez całą służbę.
Wiem, że zachowałem się wtedy nieszablonowo – zamiast ranny ukryć się w schronie, pobiegłem z karabinem. Bogu dzięki, że nie tylko ja tak poczułem. Gdy przybyłem z powrotem na miejsce, dwa polskie pojazdy ostrzeliwały wyrwę w ogrodzeniu. Ja jednak postanowiłem przebiec między nimi tam, gdzie znajdowałem się wcześniej. Ruszyłem, a po kilku krokach odwróciłem się i zauważyłem, że o tym samym co ja pomyślał jeszcze inny chłopak. To był Amerykanin. Pamiętam do dziś jego białe zęby odsłonięte w uśmiechu. Poczułem wtedy wielką ulgę, tę umacniającą świadomość, że nie jestem sam. Miałem plecy.
Teraz, po latach, wiem, jak genialnym taktykiem był Jezus, wysyłając swoich uczniów po dwóch: w drugim człowieku, w swoim towarzyszu masz oparcie, to niezwykłe uczucie. W armii to zasada która często ratuje życie.
Dobiegliśmy w końcu razem we dwóch do linii kontenerów. U jej końca znienacka wyszedł na nas jakiś człowiek. Otworzyliśmy do niego ogień. Obok mnie upadł granat, który nie wybuchł, wszystko działo się błyskawicznie. W pewnym momencie, po tym, jak prowadziłem ogień do przeciwnika z przodu, skończyła mi się amunicja. Gdzieś za mną nastąpił wybuch, nie zdążyłem wymienić magazynka. Musiałem się stamtąd wycofać. Rzuciłem broń i szykowałem się do odwrotu. Po chwili przechwycił mnie kolega i zaprowadził mnie do amerykańskiego szpitala polowego, bo ten był bliżej niż polski. Kiedy leżałem już na łóżku szpitalnym, dostrzegłem, jak wnoszono chłopaka, który pobiegł za mną i był dla mnie wsparciem w czasie starcia. Wtedy przez chwilę leżeliśmy obok siebie na łóżkach. Zapytałem jednego z lekarzy: „Co mu jest?”. Zobaczyłem wymianę spojrzeń personelu medycznego i wtedy medyk powiedział mi, że mój „brat” z pola walki nie żyje.
R.O.: Odszedł nieznajomy, który stał się dla ciebie przez chwilę najważniejszym człowiekiem na świecie.
Poczułem wtedy w sercu coś takiego, co jest trudne do opisania, nawet pomimo świadomości, że nie opadł jeszcze nawet kurz po akcji (w bazie cały czas czuć było napięcie). Byłem na silnych lekach przeciwbólowych. W tym szpitalu polowym okazało się że jestem jednym z wielu rannych tego dnia. Po jakimś nieokreślonym czasie po segregacji rannych, kiedy znalazłem się już w polskim szpitalu polowym, przyszli do mnie amerykańscy kumple tego chłopaka. To było bardzo znamienne, niezwykłe spotkanie: nieważne, z jakiej części świata się jest, gdy dzieli się wspólny trud i służbę. Wtedy z naszych żołnierskich oczu popłynęły łzy.
Myślę sobie że właśnie w chwilach trudnych pokazujemy swoje prawdziwe człowieczeństwo. Pamiętam postawę pielęgniarek: kiedy leżałem jeszcze w szpitalu, zdarzało się, że ogłaszano w bazie alarm z powodu zagrożenia atakiem rakietowym lub moździerzowym. Wtedy dziewczyna – ratownik medyczny, przykrywała mnie kamizelką kuloodporną. Było to dla mnie coś niewiarygodnego, ta jej świadomość pełnionej misji – ratować życie do końca.
Czuję, że mówienie o tym dniu i o tym, co się wtedy wydarzyło, o dobroci tych ludzi, których spotkałem, to moje zadanie. Widzę to po sobie, kiedy mój mały syn Mike biega po domu: gdy dam mu coś, co go ucieszy (a jestem gotów dać mu wszystko), a nawet wtedy, kiedy marudzi. A co dopiero nasz Ojciec w niebie? Jest zawsze gotowy dać ci wszystko.
Tego dnia powiedziałem kolegom zmarłego: „Jak wrócicie do Stanów, powiedzcie jego rodzicom, że wasz syn to prawdziwy bohater, że uratował mi życie”. Widziałem poruszenie i wzruszenie w ich oczach, ale zdawałem sobie sprawę, że gdyby ten chłopak wtedy by za mną nie pobiegł, prawdopodobnie to do Polski przyleciałaby trumna okryta biało-czerwoną flagą. Później często zadawano mi pytanie: „Jak myślisz, w którym momencie ten chłopak uratował ci życie? Czy zasłonił cię ciałem?”. Uważam, że to tak naprawdę nie ma znaczenia. On ocalił mnie, kiedy zadecydował, że pobiegnie za mną. Nazywał się Michael Ollis, miał 24 lata. Pochodził z Nowego Jorku. Mój syn, Kuba, ma teraz 22 lata. Mam także ośmioletniego syna Michaela, który otrzymał imię na cześć mojego bohatera z Ghazni. Ostatnio jestem tą myślą mocno poruszony, zwłaszcza że mija 10 lat od tamtego wydarzenia. Życie każdego z nas polega na nieustannym podejmowaniu decyzji. Ja jestem w tych wyborach wolny, bo tę wolność dał mi Bóg. Miałem ją zawsze, ale dzięki Niemu zrozumiałem ją i przyjąłem. Nawet jeśli są to trudne decyzje, świadomość że zawsze jest z Tobą Mistrz, powoduję że bardzo szybko powracam do równowagi.
Ofiarowanie przez Michaela swojego życia za mnie to punkt dla mnie przełomowy. Mogę się zastanawiać, czy robił to świadomie, ale jednego jestem pewien – on z pełną świadomością podjął decyzję, żeby mnie nie zostawić, żeby za mną pobiec. Chciał wykonać swoje zadanie najlepiej jak potrafił, do tego przygotowywał się całe życie. Miałem zaszczyt poznać jego rodziców, są oni teraz moimi przyjaciółmi. Nieustannie powtarzali, że Michael był zawsze gotowy do służby. Każdy z nas jest powołany, aby swoim życiem pisać Ewangelię. Kiedy wracam myślami do 28 sierpnia 2013 roku, widzę Michaela w koszulce, bez kamizelki i hełmu, jak biegnie za mną z samym tylko karabinem. To jest dla mnie definicja służby. Może wracał z treningu, może szedł na stołówkę, ale w chwili próby nie zawahał się i pobiegł ratować drugiego człowieka. Pamiętam też ten jego uśmiech.
To była pasja, a kiedy robisz coś z pasją, możesz być pewny, że efekty będą takie, jakich sobie nawet nie jesteś w stanie wyobrazić. Ktoś może powiedzieć: no dobra, ale on nie żyje. To jest misterium, którego nie potrafimy pojąć. Myślę jednak, że ja rozwikłałem tę tajemnicę: po prostu Michael był gotowy tego dnia, aby spotkać się z Ojcem w niebie. Natomiast ja dziś mam inne zadanie: nie mogę koncentrować się na tym, co było i jedynie rozpamiętywać tamtej sytuacji, zastanawiać się, dlaczego żyję. Znaczenie ma to, jak żyję teraz i jakie będę podejmował decyzje i wybory; moją ostatnią misją jest dawać świadectwo o Bogu, który żyje we mnie.
Takie świadectwo dali ojciec i matka Michaela Ollisa. Po kilkunastu dniach od ataku na bazę poleciałem do USA. Tam, Nowym Jorku, odbyło się spotkanie z rodzicami Michaela. W takich sytuacjach rodzi się pytanie: co ja im powiem? Oczywiście, nie miałem przygotowanej żadnej przemowy. Chciałem tylko podziękować rodzicom tego młodego chłopka za postawę ich syna. Wszedłem do budynku polskiego konsulatu, a tam pełno dziennikarzy. Wszyscy mówią o polsko-amerykańskim braterstwie broni. Nagle weszli oni – ludzie, którzy właśnie stracili dziecko. Robert Ollis, tata Michaela, zwrócił się do mnie, mówiąc: „Witaj w rodzinie”. Potem ciągnął dalej: „Witaj, nasz nowy przyjacielu, dziękuję ci za twoją służbę”. Pamiętam do tej pory, co czułem w tym momencie. Za jaką służbę on mi dziękował? Jego dziecko nie żyło. To ja wróciłem, to ja się wycofałem z pola walki, a on mi dziękuje za służbę! To jest po prostu Ewangelia. Jezus nigdy nie patrzy wstecz. On nie będzie roztrząsał, że ci nie poszło na studiach, że miałeś nieudany dzień. To nie ma znaczenia, ważne jest tu i teraz. A jeszcze ważniejsze jest to, co ty możesz zrobić dzięki odpowiedzi na Jego miłość. On dzięki swej łasce może dać ci nieskończenie wiele. To spotkanie z rodzicami Michaela było dla mnie wielkim świadectwem, oni mnie po prostu adoptowali. Pokazali mi raz jeszcze, jak w trudnych chwilach może objawiać się człowieczeństwo.
Kilkanaście miesięcy po wydarzeniach spotkaliśmy się kolejny jeszcze raz na dużym zjeździe Polonii. Wtedy Robert Ollis powiedział: „Bóg zawsze działa w tajemniczy, doskonały sposób. On nie po to zabrał nam dziecko, aby zostawić w tym miejscu pustkę. On w tę pustkę dał nam Karola, jego żonę Basię i dwóch nowych wnuków, ich synów, a zwłaszcza imiennika mojego syna – Michaela”. Stałem tam obok i nie wierzyłem w to, co mówił ten człowiek. Dla mnie to było jak spięcie klamrą całej tej historii, to była czysta Ewangelia, świadectwo, które rodzice poległego potrafili złożyć w tak trudnej ekstremalnej sytuacji. Stracili dziecko i umieli spojrzeć na tę tragedię jako wpisaną w niepojęty Boży plan i wyznać wiarę i ufność w Bożą Opatrzność.
Dziś także o tym mówią – i podkreślają bardzo mocno, że niedługo się z nim zobaczą. Zaznaczają także, że to, co pomogło im przetrwać, to właśnie wiara. Tata Michaela, Robert, wspomniał kiedyś, że przed wejściem do polskiego konsulatu ktoś zapytał go, co powie temu polskiemu żołnierzowi, którego życie uratował twój syn. Robert Ollis odpowiedział tylko: „Przytulę go i powiem mu, że dobrze, że jest”. Czuję, że to jest teraz zadanie dla mnie. Ja również uważam, że moją misją jest wlewać w ludzi nadzieję, mówić dobrze o drugim człowieku, a jak napotykasz na swojej drodze jakąś trudność, to idź z nią pod krzyż. A potem znów do przodu, ale od tej pory już z Nim, z Jezusem.
R.O.: Słuchanie tej historii było jak Ewangelia pisana życiem. Co wydarzyło się później, po powrocie do Polski? W momencie twojego wyjazdu na trzecią misję twój syn Kuba miał już 11 lat, więc równolegle ze sferą zawodową rozwijało się także twoje życie rodzinne.
Chętnie oddałbym tutaj głos mojej żonie Basi. To jest też moje zadanie, aby wskazywać na nią, gdyż jest ona dla mnie wielkim darem od Boga. W swoim życiu znajdujesz wiele wartościowych osób, ale pośród nich także prawdziwe perły – dla mnie taką perłą jest właśnie Basia. Początki naszego małżeństwa nie należały do łatwych. Byłem wtedy niemal ciągle na misjach, na różnych zgrupowaniach, a wtedy to żona „przejmowała dowodzenie” w domu, z czym zresztą świetnie sobie radziła. Widzę, jak posługuje się darami Ducha Świętego: na przykład darem mądrości, ale też przewidywania, zapobiegliwości, pewnej wyjątkowej umiejętności „widzenia więcej”, uważnego patrzenia. Duch Święty to osoba, która chce, abyśmy nazwali Go swoim przyjacielem. On da nam wszystko, co jest potrzebne do wykonania naszej życiowej misji. On jest też w naszym małżeństwie nieustannie. Żona z troską wychowuje naszych synów: Kubę i Michaela. Nie znam nikogo takiego kto z taką pasją i oddaniem służy drugiemu człowiekowi jak Basia .
Pamiętam taką sytuację, która obrazuje, z czym musiała się mierzyć Basia. Miało to miejsce podczas mojej pierwszej misji. Kuba był wtedy w przedszkolu. Takich rodzin żołnierzy, czekających na swoich mężów i ojców, było bardzo dużo. Do Polski wracaliśmy rotacyjnie, część moich kolegów już wróciła. Mój kumpel wszedł do przedszkola w mundurze, by odebrać córkę, był tam też mój syn Kuba. Nas nie było już od dziewięciu miesięcy. Ta dziewczynka rzuciła się tacie na szyję. Następnie odwróciła się do mojego syna, cała szczęśliwa. Wtedy powiedziała: „Mój tata już jest, a twojego jeszcze nie ma”. To niezwykłe, że ta historia porusza mnie na nowo, po tylu latach. Mnie osobiście już od pierwszych tygodni każdej z kolejnych misji trudność sprawiało nie tyle to całe zagrożenie wojenne czy nasze zadania; przede wszystkim trudne do zniesienia było to, że moim podstawowym obowiązkiem jako ojca i męża było zatroszczyć się o rodzinę w bezpośredni sposób, a nie mogłem tego żadną mocą zrobić. Całą tę rolę przejęła Basia. Po tej sytuacji z przedszkola żona pobiegła po syna i wzięła go na ręce. Kuba miał 39 stopni gorączki – dostał jej po słowach tej dziewczynki. W przychodni lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku. Przyczyną tej nagłej gorączki było to jedno „uderzenie w serce”. Takich sytuacji było wiele – niesamowite, że moja żona to wytrzymała. Pamiętam, że wracając do Polski, miewałem takie coś, co nazwaliśmy wspólnie z żoną „syndromem misjonarza”. Może kiedyś ktoś to opisze w jakiejś pracy naukowej. Polegało to na tym, że w ogóle nie czułem, żebym wchodził w swoje domowe obowiązki, gdy wracałem do rodziny. Pomiędzy misjami w Afganistanie myślami byłem cały czas gdzieś daleko, nie stanowiłem dobrego wsparcia dla bliskich.
Po powrocie do kraju pojawiła się u mnie bardzo silna depresja, która powodowała, że zamykałem się w sobie i ciężko było się dostać do tego „mojego świata”. Basia robiła to jednak niezwykle umiejętnie: była ze mną przez cały ten czas mojego zmagania się z problemem – to była walka na śmierć i życie, bo ja chciałem je zakończyć. To nie była jakaś tam chandra, tylko prawdziwa choroba. Cudem była modlitwa, jaką odmawiała za mnie moja małżonka. Modlitwa to prawdziwy arsenał, z którego nie zdajemy sobie sprawy. Moja żona wiedziała, kiedy wchodzić w mój świat a kiedy nie. Nie powtarzała, że wszystko będzie dobrze, bo przecież tak naprawdę nigdy tego nie wiesz. Mówi się, że jest osoba, która ma klucz do twojego serca – myślę, że Basia ma taki, a przy tym naprawdę wielki talent do wychowania. Dzisiaj żyję i mam ogromną chęć do tego, by żyć, a szczególnie wtedy, gdy mówię o Bogu. Nie chodzi tu o uniesienia emocjonalne, bo na tym poziomie już dawno to wszystko przepracowałem. Chodzi tu o moc z nieba, którą chcę się dzielić. Dalej przychodzi zrozumienie tego, o czym już wspomniałem: wszystko jest darem, nic nie jest moje. Chcę wlewać w serca ludzi nadzieję: ja z ze wszystkimi moimi wadami klękam przed Panem i wtedy wstaję mocniejszy. Byłem w armii 21 lat. To był czas, kiedy mój syn, Kuba, dorastał. Pamiętam, jak wróciłem z trzeciej misji i popatrzyłem na niego. Pomyślałem: „Nie mamy jakieś bliskiej relacji, więc ja teraz będę ją z nim budował”. Teraz wiem, że pierwsze, co należy zrobić, to zbudować relację z Bogiem. On mówi do nas: „Postaraj się, zadbaj o tę relację ze Mną, a ja zatroszczę się o pozostałe sprawy”. To wypisz-wymaluj moje obecne życie – ja zwracam się do Boga, a On porządkuje mi te wszystkie rzeczy, których na co dzień nie ogarniam.
R.O.: Czy potrafisz wskazać w swoim życiu po odejściu z wojska jakiś konkretny moment zwrócenia się ku Bogu i ku Kościołowi?
Bóg przez całe moje życie prowadził mnie i wykorzystywał dla mojej formacji zarówno momenty radosne, jak i trudne, zwycięstwa i porażki. Upadki i powstawanie z nich mnie kształtowały i nadal tak jest. Jest to jednak możliwe przede wszystkim dlatego, że wtedy, gdy jest ciężko, klękam i się modlę – ale to nie tylko ode mnie zależy. Wiem, że mam przy sobie ludzi, którzy proszą za mnie, polecając mnie Bogu, pamiętają o mnie. O ile uboższym człowiekiem byłbym dziś , gdyby nie to doświadczenie modlitwy! To jest ta droga, która prowadzi do nieba, jestem tego pewny. Taki konkretny moment duchowego przełomu miał miejsce w czasie trwania mojej depresji. Okres moich zmagań z tą chorobą był czasem wielkiego wołania do Boga. Byłem już wtedy w Polsce na stałe i działy się ze mną niepokojące rzeczy. Leczyłem się, trwało to długo. Nieustannie szukałem wtedy Boga. Pan postawił wtedy przy mnie pewnego człowieka, który pokazał mi, jak wygląda wiara: rozmawiał ze mną, podrzucał mi konferencje do słuchania. Pamiętam, że nocami nie mogłem spać, wołałem tylko wtedy do Boga. W końcu przyszedł dzień, kiedy byłem na Mszy z modlitwą o uzdrowienie, potem zostałem na adoracji. W tamtym momencie wszystko postawiłem na Boga, nie miałem już żadnego innego oparcia – jak alpinista, który przed szczytem nie ma już żadnych łańcuchów i te ostatnie kroki musi stawiać sam. Powiedziałem wtedy głośno i wyraźnie: „Ty mnie musisz uratować! Widzisz, co się ze mną dzieje!”. Jestem daleki od tego, żeby emocjonalnie podchodzić do cudów i poszukiwać w swoim życiu nadzwyczajnych wydarzeń czy uniesień, choć nieraz je widziałem i myślę, że Bóg też się nimi posługuje. Moja modlitwa była prostym zawołaniem do Pana. Poczułem się wtedy tak, jakby nic nie było już w życiu ważne oprócz tej chwili z Jezusem. Ja już nie chciałem wracać do domu, chciałem tylko być tam, w kościele, z Nim. To był moment dziecięcej modlitwy, z takim wielkim zaufaniem i miłością do Ojca, który jako jedyny może mnie uratować.
Myślę, że Jezus cały czas czeka na taką modlitwę z naszej strony. Oczywiście ona nie musi być jednorazowa, najlepiej, żeby taka postawa zaufania stała się naszą codziennością, ale ja doświadczyłem momentu zerwania wszelkich masek i świadomości, że to jest walka, która przekracza moje siły. Zawołałem do Boga: „Uratuj mnie, tylko Ty możesz tego dokonać!” i wierzę, że On odpowiedział na moją prośbę. Niedługo później podjąłem decyzję o odejściu z armii. Wiedziałem, że nie jest to już moja droga, że to nie jest sposób, w jaki chcę żyć: raz śpię, raz nie śpię, biorę leki, wyjeżdżam, wracam. Dość, wystarczy mi. Po odejściu byłem trochę zagubiony, zastanawiałem się, czym mam się zająć. Chciałem pomagać ludziom, rozpocząłem więc starania o założenie fundacji. Powstał nawet pewien projekt, który przez dłuższy czas mnie napędzał, ale okazało się, że to było jedynie tymczasowe narzędzie. Pan Bóg cały czas był przy mnie i dawał mi nadzieję, ale wytrwale kierował moje kroki gdzie indziej. Zawierzyłem Mu swoje życie, a On wziął je w swoje dłonie.
Niedługo po tym, jak odszedłem z wojska, ktoś zaprosił mnie na spotkanie wspólnoty. Do tej pory jedyna, jaką kojarzyłem, to była wspólnota mieszkaniowa. Miało to miejsce przy parafii pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krakowie-Podgórzu. To było moje pierwsze doświadczenie z podobnymi grupami. Na pierwszym spotkaniu pewna osoba powiedziała do mnie: „Tu jest taki ksiądz. Pójdź do niego, on się za ciebie pomodli”. No to poszedłem i jakoś zagaiłem o tę modlitwę, a on po prostu pomodlił się nade mną. To była rzecz, jakiej do tej pory nigdy nie doświadczyłem. Teraz już wiem, jaką siłę ma modlitwa wstawiennicza, często ją stosuję. Konkretny człowiek wstawia się za mną do Boga, prosi w mojej intencji. Tym księdzem był ojciec Paweł Drobot, redemptorysta. Jest mi on bardzo bliski także dlatego, że podobnie jak ja – ciągle pozostaje w misji. Wkrótce okazało się, że będziemy wspólnie realizować projekt „Razem w misji”: ogłosić drugiemu człowiekowi Dobrą Nowinę o tym, że Bóg jest i żyje w nas. Jest to także misja naszej wspólnoty „Sursum Corda” w Krakowie. Głoszenie królestwa Bożego odczytuję jako swój obowiązek. Trzeba stale przypominać, że Bóg może uwolnić człowieka od zła i brudu, w jaki wpędza nas grzech. Uratuje cię, a jeśli tylko do Niego zawołasz, jest dla ciebie nadzieja. Dalszym krokiem jest przyprowadzanie ludzi do Kościoła i ukazywanie im, że tam jest dla nich pokarm: Eucharystia i słowo Boże, które jest żywe i skuteczne. To także misja redemptorystów, prawda? Głosić Ewangelię i miłość Pana Boga tym, którzy są daleko. Nie szukam w tym momencie innych duchowości, metod czy form. Cieszę się, że wpasowałem się w te wymogi i zadania, które otrzymuję w swojej wspólnocie. Zgromadzenie redemptorystów odczytuje jako kolejny dar Pana Boga dla mnie. Podsumowałbym to jednym zdaniem: na początku pierwsze przykazanie. Relacja z Bogiem jest na pierwszym miejscu, wiarę jednak musisz przeżywać w Kościele. Tylko we wspólnocie będzie przychodził Duch Święty. Z ludźmi trzeba dzielić trud posługi, nie można robić tego na własną rękę. Siebie samego widzę jako słabego, może najsłabszego z całej wspólnoty, ale Kościół to także miejsce dla słabych i poranionych. Tu, gdzie teraz jestem, czuję się świetnie i na swoim miejscu.
R.O.: Powiedz proszę, jak funkcjonuje wasza wspólnota? Czym się zajmujecie, jakich narzędzi używacie?
Posługujemy przede wszystkim poprzez organizowanie kursów formacji nowej ewangelizacji. Widzę na własne oczy, jak te treści i sposób ich przyswajania przemieniają ludzi, którzy do nas przyjeżdżają. Niektórzy potem zostają u nas. Głównym narzędziem w naszej wspólnocie „Sursum Corda”, ale także i w całym projekcie „Razem w misji”, są metody Szkoły Nowej Ewangelizacji Świętego Andrzeja. Korzystamy z ich programu formacyjnego, który moim zdaniem jest kompatybilny z codzienną, indywidualną formacją stałą. Zajmujemy się prowadzeniem szkoły ewangelizacji i staramy się iść za wskazaniem św. Jana Pawła II, który zachęcał do szukania nowych środków wyrazu dla niezmiennej i wciąż świeżej nowiny o Jezusie Chrystusie.
Program kładzie nacisk na ciągłość naszej misji, jego stałą aktualność, zachęcając do pozostawienia Bogu tego, co było. Bardzo to do mnie przemawia: moja misja jest permanentna, zmieniają się zadania, okoliczności i ludzie, ale cel pozostaje ten sam, więc należy dostosowywać środki, aby trafiać do konkretnych grup i środowisk. Staramy się udoskonalać nasze formy wyrazu: działamy przez obraz i dźwięk, a wszystko po to, aby ten, kto spotka się z nami, mógł doświadczyć Boga. Choć ten nasz program wygląda bardzo nowocześnie, jest jakby „spięty klamrą” z Ewangelią. W tym kontekście św. Tomasz Apostoł to patron bardzo mi bliski. Kumple powiedzieli mu: „Słuchaj, Jezus żyje, zwyciężył!”, a on na to: „Nie uwierzę, jeśli nie zobaczę i nie dotknę”. Jezus uszanował jego decyzję. My także staramy się, aby człowiek współczesny mógł właśnie dotknąć Boga, zanurzył w ranach Chrystusa wszystko to, z czym sobie nie radzi. Może kiedyś zmienimy formę? Na razie działa, ale misjonarz powinien zawsze być gotowy zmienić taktykę i rozpocząć nowe dzieło. A czemu patronuje nam akurat św. Andrzej? Bo to on przyprowadził swojego brata (św. Piotra – przyp. red.) do Mistrza. Ja też mam rodzeństwo i myślę sobie, jaki trzeba mieć w sobie ogień, aby drugiego człowieka przyprowadzić dziś do Kościoła, do Jezusa. Co takiego było w Andrzeju? Chyba właśnie ten ogień z nieba, dzięki któremu chrześcijanin świeci i przyciąga innych do Boga. My sami z siebie takiego „prądu” nie mamy. Nieustannie odkrywam, że aby spełniać swoje obowiązki i iść z posługą, muszę dbać, aby cały czas być blisko Jezusa i Nim się karmić . Tylko wtedy będę mógł prawdziwie świecić Jego blaskiem. Marzeniem ewangelizatora jest zawsze to, aby jeszcze jedna osoba, jeszcze on, jeszcze ona spotkali Zbawiciela.
Podzielę się myślą, którą jakoś odrywam od dłuższego czasu. Chrześcijaństwo to nie jest droga, przepisy czy zwyczaje. Chrześcijaństwo to Osoba. Nasz program, szkoła ewangelizacji, wspólnota i narzędzia muszą być skoncentrowane na Osobie i prowadzić do spotkania z Osobą – Jezusem Chrystusem, który żyje. Wszystkie projekty są ostatecznie właśnie po to. Gdy to zrozumiesz, to zaczyna się istna petarda w życiu duchowym.
R.O.: Jak konkretnie wygląda wasza „oferta” dla przychodzących do was wiernych lub poszukujących, których spotykacie?
Szkoła Ewangelizacji Świętego Andrzeja zakłada kilkuetapową formację. Staramy się, aby była ona całościowa. Pierwszy kurs to rzecz jasna kerygmat, czyli ogłoszenie człowiekowi Ewangelii o Jezusie Chrystusie. Ideałem jest, aby przewijała się ona przez wszystkie nasze aktywności i działania, mamy bowiem przede wszystkim głosić Jezusa Zmartwychwstałego. Jesteśmy szkołą z pewnym doświadczeniem. Kilka kolejnych etapów kursów robimy samodzielnie, co nie jest regułą dla wszystkich sześćdziesięciu sześciu tego typu wspólnot w Polsce. Inną sprawą jest nasza formacja codzienna, która jest kompatybilna z programem „Razem w misji” (szerzej na ten temat → o. Paweł Drobot CSsR, „Razem w misji”; [w] Rodzina Odkupiciela nr2/2023 [95]). Podstawę stanowi tutaj trwanie ze słowem Bożym każdego dnia: słuchanie, czytanie, rozważanie. Wspólnota spotyka się dwa razy w miesiącu. Pierwszy raz zbieramy się na spotkaniu ogólnym z konferencją formacyjną; drugie ma charakter koncentrowania się i położenia akcentu na modlitwę. Organizujemy także czuwania modlitewne w parafii redemptorystów w Krakowie; swego czasu prowadziliśmy kurs „Alfa” w zakładzie karnym. Włączamy się także w działania ewangelizacyjne na krakowskim rynku. We wspólnocie działa świetnie diakonia teatralna, muzyczna, tańca, przestrzeni do głoszenia dobrej nowiny jest wiele .
R.O.: Dziękujemy za rozmowę. Z pewnością nie było suche wyliczanie faktów, ani kronika. To było żywe świadectwo.
Pamiętajcie bracia, że was, zakonników, jest niewielu, ale oddziałów specjalnych też nie ma zbyt wiele. Spośród mnóstwa dobrych żołnierzy wybiera się najlepszych i im powierza się szczególne zadania, a obecny czas jest pod tym względem wyjątkowy, Kościół jest chyba na etapie oczyszczenia. Zostają ci, którzy chcą, wypróbowani, waleczni. Kiedyś był dobry czas – tłumy księży, którymi Bóg się posługiwał. Dziś sytuacja jest inna: z bylejakością nie osiągnie się nic jako chrześcijanin, a tym bardziej jako zakonnik i kapłan. Tej bylejakości w żaden sposób duchowny dziś nie ukryje. Tym bardziej nie ukryje się przed światem kapłan gorliwy, pełen pasji i miłości, kapłan z dobrym sercem, realizujący Boże powołanie w swoim życiu.