Rodzina Odkupiciela nr 4/2023 (97). “Zakorzenieni”. – Seminarium Redemptorystów

Nowy rok liturgiczny w Polsce jest przeżywany pod hasłem: „Uczestniczę we wspólnocie Kościoła”. To hasło przyświecało nam, czyli redakcji biuletynu seminaryjnego „Rodzina Odkupiciela” w procesie tworzenia naszego najnowszego numeru, ale i również całego cyklu trzech numerów w roku akademickim 2023/24.

„Zakorzenieni” – to pierwszy numer przygotowany i zrealizowany już po przeprowadzce naszego seminarium do Krakowa. Poprzez ten numer, Drodzy Czytelnicy, chcemy Wam towarzyszyć w wejściu w ten rok i owocnym jego przeżyciu.

W tym numerze przedstawiamy sylwetki naszych najmłodszych współbraci we formacji, jak i tych którzy są na niej już dobrych kilka lat. Ich historie, dylematy i radości na drodze wrastania w Kościół.

Cieszymy się, że możemy przedstawić pełnych zapału i gorliwości ojców redemptorystów, którzy pomagają się zakorzeniać ludziom od kilku lat jak i tych, którzy towarzyszą wiernym od dekad. Dzielą się oni swoim doświadczeniem, spostrzeżeniami na drodze towarzyszenia ludziom w zakorzenianiu się w Kościele. Szczególnie polecamy wywiad przygotowany przez o. Dariusza Świdę, przedstawiający Mościska (ob. Ukraina), do których po latach wracają redemptoryści.

Cieszymy się z możliwości przekazania Wam, Drodzy Czytelnicy, artykułu z dziedziny duchowości: zakorzenieniu się w Chrystusa, przygotowanego przez naszego specjalistę z dziedziny duchowości: prefekta o. Adama Koślę.

W dziale Boży Szaleniec nie mogliśmy nie wspomnieć o naszym założycielu Św. Alfonsie i jego wkładzie w pomoc zakorzeniania się jemu współczesnych ale i nam w Bogu.

W dziale Rodzina Rodzinie oddajemy w Państwa ręce artykuł z okazji 10-ej rocznicy istnienia Redemptorystowskiego Dzieła Wspierania Powołań Redemptorystowskich.

W dziale Razem w Misji kontynuujemy spotkania ze wspólnotami, z którymi tworzony jest projekt o tej samej nazwie. Tym razem są to wspólnoty działające przy redemptorystach w Elblągu i Toruniu.

W dziale Młodzi Młodym brzmi głos tych, którzy niosą młodzieńczą radość i zapalają innych do miłości Boga. Pomagają nam w tym dwie wolontariuszki współpracujące z redemptorystami.

Cieszymy się możliwością przekazywania Wam młodzieńczego entuzjazmu w dziale Centrum Duszpasterstwa Młodzieży i Powołań Redemptorystów. Znajdują się tam krótkie relacje osób aktywnie uczestniczących w cyklicznych spotkaniach organizowanych przez redemptorystów.

Na koniec zapraszamy do przeglądnięcia naszej fotokroniki oraz skrótu wydarzeń z ostatnich miesięcy z życia naszego studentatu, nowicjatu i postulatu.

Razem z tym numerem życzymy sobie i Wam, Drodzy Czytelnicy, abyśmy byli ZAKORZENIENI” w Chrystusie i dzięki Niemu rozwijali naszą relacji z Bogiem w Duchu Świętym.

Osoby pragnące prenumerować nasze czasopismo prosimy o kontakt z redakcją pod numerem telefonu 12 260 97 00 lub mailowo rodzina.odkupiciela@gmail.com lub drogą tradycyjną pod adresem: Redakcja Rodziny Odkupiciela, ul. Zamoyskiego 56, 30 – 523 Kraków.

Łukasz Malinowski CSsR, redaktor naczelny

Rodzina Odkupiciela nr 3/2023 (96). “Płonący gorliwością”. – Seminarium Redemptorystów

Kochani czytelnicy

Nasza redakcja w tegorocznym składzie żegna się z wami publikacją letniego, trzeciego już w tym roku numeru biuletynu Wyższego Seminarium Duchownego Redemptorystów.

Zanim przekażemy stery naszego pisma współbraciom, z dumą przedstawiamy wam ostatnią edycję naszej tegorocznej, trzynumerowej serii będącej rozważaniem 20. konstytucji naszego zgromadzenia. Przedstawia ona ideał redemptorysty – misjonarza. W dwóch poprzednich numerach opowiadaliśmy o cnotach wiary i nadziei, a w tym wydaniu, trochę prowokacyjnie, zamiast o miłości postanowiliśmy skupić się na gorliwości. Uważamy, że są to ideały, które można (a nawet trzeba) wprowadzać w życie nie tylko zakonnika, ale że są one cenną propozycją dla każdego chrześcijanina. Pragnieniem naszej redakcji jest niezmiennie dzielenie się z naszymi czytelnikami skarbami historii i duchowości naszego zgromadzenia.

A zatem w niniejszym numerze na tapetę bierzemy gorliwość. Na pierwszy ogień jak zwykle poszła młodzież zakonna: brat juniorysta Patryk Gut i kleryk Stanisław Stańczyk. Mieli oni dość kłopotliwe zadanie opisania gorliwości w seminarium i junioracie z perspektywy osobistej. Naszym zdaniem obaj napisali bardzo dobre i osobiste refleksje, pogłębiając zwłaszcza stronę duchową. Gorliwość nie jest wg nich tyle kwestią ambicji i ciężkiej pracy, ile osobistej relacji z naszym Panem.

W drugim stałym dziale naszego biuletynu: “być redemptorystą”, postawiliśmy zadziałać niejako “w kontrze” do artykułów młodych zakonników i przeprowadziliśmy wywiad z najstarszym polskim redemptorystą: o. Zbigniewem Kotlińskim, liczącym sobie 93 lata. Ze zdumiewającą świeżością i siłą opowiada on w nim o swoich misjach w Ameryce Południowej i Kazachstanie oraz dzieli się z czytelnikami swoją życiową mądrością. Tym samym udowadnia, że gorliwość nie jest tylko dla młodych, jak wielu uważa, traktując to może jako usprawiedliwienie dla gnuśnej emerytury.

Na potrzeby kolejnego artykułu zmieniliśmy wyjątkowo tytuł działu na: “być redemptoryst(k)ą. Tekst bowiem napisała siostra Izabela Stokłosa, redemptorystka z Bielska Białej. Należy ona wraz ze swymi współsiostrami do Rodziny Odkupiciela, zatem jej refleksja pt.: “Żywa Pamiątka Odkupiciela”, stanowi naturalną część naszej publikacji. Jest to ważny i piękny głos o powołaniu żeńskim, kontemplacyjnym i właśnie – redemptorystowskim, stąd do lektury zachęcamy zwłaszcza dziewczęta i kobiety rozeznające swoją życiową drogę.

Osobiście uważam dział “duchowość” za najważniejszą cześć każdego numeru naszego biuletynu. Jest to jeden artykuł, mający wzbogacić czytelnika o konkretną wiedzę z zakresu poruszanej tematyki, ale zarazem pomóc mu w podjęciu kroku ku życiu tą duchowością, a więc do zbliżenia się ku Jezusowi. Nie trzeba chyba dodawać, że na naszych łamach prezentujemy duchowość naszej redemptorystowskiej rodziny zakonnej? W tym numerze artykuł “ramowy” napisał o. Sylwester Pactwa CSsR, ustępujący socjusz prefekta studentatu. W swoim tekście skupił się on na postaci św. Alfonsa Liguori, założyciela Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela, a zarazem doktora Kościoła, który od wdzięcznych pokoleń katolików otrzymał tytuł – no właśnie – “Doktora Najgorliwszego”. Ojciec Sylwester dokonał ciekawej analizy cnoty gorliwości na przykładzie świętego, który cnotę tę pielęgnował być może w najoryginalniejszy sposób znany w Kościele, składając (i dotrzymując!) ślubu nie marnowania ani chwili czasu.

Artykuł z działu “Boży szaleniec” znalazł się w tym numerze w sposób nietypowy. Zamiast prosić o konkretny tekst, otrzymaliśmy propozycję opublikowania tekstu już gotowego. Przystaliśmy na nią z radością i w ten oto sposób na naszych łamach prezentujemy portret biskupa arcybiskupa Leona Wałęgi, biskupa tarnowskiego z początku XX wieku, czciciela Matki Bożej Tuchowskiej, spoczywającego pod Jej cudownym wizerunkiem. W tym roku obchodziliśmy 90. rocznicę jego odejścia do wieczności i między innymi właśnie z tego powodu autor postanowił przygotować jego portret. A jest nim dyrektor Centrum Duszpasterstwa Powołań Redemptorystów, o. Szczepan Hebda CSsR. Z racji pełnionych przez niego funkcji, w artykule mocno uwypuklone zostały wątki powołaniowe, o czym przekonuje nas już sam tytuł tekstu.

Następny w kolejności dział stały naszego pisma nosi tytuł: “Rodzina Rodziny” i przygotowanie zamieszczonego w nim wywiadu dostarczyło nam szczególnie dużo radości. Co numer staramy się spotkać i porozmawiać z rodziną szczególnie bliską działalności redemptorystów. W tym numerze na warsztat wzięliśmy rodzinę Patyków. W rozmowie wzięli udział: pan Wojciech Patyk oraz pani Jadwiga Patyk, pracownicy naszego tuchowskiego domu zakonnego. Wywiad porusza sporo tematów, takich jak historia ich rodziny, wspomnienia o redemptorystach pracujących w Tuchowie, a nawet kwestia przeniesienia seminarium do Krakowa. Jednak nawet najlepszy wywiad nie odda całego humoru i dobroci tych ludzi. No i przy tym nie sposób nie nazwać ich (w dobrym tego słowa znaczeniu) gorliwcami.

Kolejny dział naszego pisma jest szczególnie bliski naszym redaktorskim sercom. “Razem w misji”, bo o nim mowa, został bowiem stworzony w tym roku, w celu przybliżenia naszym przyjaciołom i wszystkim zainteresowanym szczegółów współpracy redemptorystów ze świeckimi dla celów ewangelizacji. W tym numerze prezentujemy głos dwojga liderów wspólnot ewangelizacyjnych, współtworzących projekt “Razem w misji”. Są to: Anna Dudek ze wspólnoty “Obfite Odkupienie” we Wrocławiu oraz Karol Cierpica ze wspólnoty “Sursum Corda” w Krakowie. Warto przeczytać je obie, by lepiej poznać zarówno dzieła, dobro, które dokonuje się przez ich pracę, jak i ich samych – ich historię i osobowość. Struktury obu tekstów są różne, liderzy ci kładli akcent na inne rzeczy, ale rdzeń pozostaje ten sam – zachwyt Jezusem i chęć pracy dla Jego Odkupienia.

Następny dział naszego biuletynu musieliśmy trochę okroić. Stąd w dziale “Młodzi młodym” tylko jeden artykuł. Za to jaki! Studentka i wielokrotna współpracowniczka naszego seminarium, Urszula Ziomek przygotowała dojrzałą i osobistą refleksję na temat gorliwości. Jest to kolejne, bardzo ciekawe uzupełnienie numeru: pisane z perspektywy osoby młodej, wierzącej i zaangażowanej.

Na zakończenie nie sposób nie wspomnieć choćby w kilku słowach o naszych stałych rubrykach – jednym z nich jest wspomnienie naszego młodego przyjaciela Kacpra z weekendu powołaniowego w Gliwicach. Kolejna jest kronika wydarzeń naszych domów formacji. Polecam poczytać co wydarzyło się zarówno u nas w postulacie jak i studentacie, czyli seminarium. A na sam koniec zapraszam do obejrzenia naszej fotokroniki z ostatnich miesięcy.

Zachęcam do prenumeraty naszego biuletynu i zarazem informuję, że od października 2023 roku nasza redakcja przenosi się do Krakowa, pod adres:

ulica Zamoyskiego 56, 30-523 Kraków.

Nowe numery telefonu podamy w najbliższym numerze “Rodziny Odkupiciela”. Adres e-mail pozostaje bez zmian: rodzina.odkupiciela@gmail.com. Zachęcamy do kontaktu z naszą redakcją!

W Chrystusie Odkupicielu

br. Jakub Ciepły CSsR, redaktor naczelny.

Żyję, aby dawać świadectwo

            Każdy człowiek otrzymuje od Boga jakąś konkretną misję, którą tylko on może wykonać. Pan Bóg zapewnia mu zaś najlepsze wsparcie i zaopatrzenie, aby był w stanie podołać zadaniu. Im trudniejsze, tym większa nagroda i tym bogatsze doświadczenie, które zdobywa się w walce z własnymi słabościami. Mędrzec Hiob powiedział, że bojowaniem jest życie człowieka. Nasz rozmówca stoczył w swoim życiu wiele potyczek, musiał walczyć o to, co w życiu najważniejsze. Dziś daje świadectwo o nadziei, jaką pokłada w Jezusie Chrystusie – On jest Królem Królów, On zwyciężył świat.

            Rodzina Odkupiciela: Karolu, kim jesteś?

          Porucznik Karol Cierpica: Na początku dziękuję wam, bracia, za dobrą robotę! Zawsze „nakręcam się”, kiedy mamy rozmawiać o Bogu. Rozmowa o Nim to dla mnie wielki zaszczyt. Mówienie o Stwórcy umacnia moją wiarę – mam nadzieję, że utwierdzi ją też u innych. Wracając do pytania – kim jestem? Jakie są moje korzenie? Nie ma w tym nic mojego, bo wszystko, co posiadam, jest darem Bożym. Pochodzę z Kielecczyzny. Urodziłem się i wychowałem na terenach, gdzie jest bardzo mało miejsc, które nie przesiąkłyby krwią polskiego żołnierza. Wiemy, jak kształtuje nas miejsce, gdzie spędzamy swoje młode lata. Nie bez przypadku wzrastamy w konkretnych rodzinach i przestrzeniach. Miałem bardzo dobre dzieciństwo. To były czasy, kiedy Polska była bardzo mocno przemodlona, jakby przesiąknięta Bogiem. Pamiętam, że już jako młody chłopak, mówiłem do siostry, że chcę zostać obrońcą ojczyzny. Kształtowały mnie opowieści o walkach partyzanckich, między opowiadane przez mojego tatę. Mój wujek służył w oddziale jednego z dowódców Armii Krajowej na Kielecczyźnie. Nosił pseudonim „Zawisza”, bo należał do ludzi, na których można było polegać – tak nazwał go jego dowódca.

            R.O.: Jako chłopiec marzyłeś o służbie w Wojsku Polskim.

            To moje chłopięce marzenie zrealizowałem w wieku osiemnastu lat. Gdy stałem przed komisją, powiedziałem: „Słuchajcie, jak chcecie mnie wziąć do armii, to ja chcę być komandosem”. Pamiętam uśmiechy członków zespołu, ale udało się. Dostałem się do 6. Brygady Powietrznodesantowej. Wkrótce zostałem instruktorem skoków spadochronowych. Prowadziłem aktywne życie, chodziłem po górach, jeździłem na nartach. Cała służba była dla mnie jak jedna, wielka przygoda. Wiem teraz, po swoim nawróceniu, że już wtedy realizowałem swoje powołanie, choć wówczas jeszcze tak nie myślałem. Czułem się wtedy bardzo dobrze, chociaż zadania były często bardzo trudne. Myślę, że to dlatego, że moja praca była służbą. Teraz widzę to lepiej, że wszyscy jesteśmy powołani do służby, ona zaś wynika z miłości – zawsze służysz komuś. W tym kontekście później bardzo mocno dotknęła mnie historia Jezusa z Nazaretu. To był Ktoś, kto przyjął coś, co nie było Jego. Pytał Ojca: „Jak tam dojdę? Nie chcę, ale niech Twoja wola się spełnia”.

            R.O.: Brałeś udział w misjach wojskowych za granicą.

            Oczywiście. Moja służba w naturalny sposób wiązała się z misjami wojskowymi. Trzy razy byłem w Bośni i Hercegowinie oraz trzy razy w Afganistanie. To była petarda, fantastyczna przygoda, takie spełnienie dla żołnierza. Tam wszystko jest na poważnie, każdy dzień przynosi inne zadania, ale wszystko, co robisz, ma znaczenie dla waszego oddziału. Na misji jesteś odpowiedzialny za kogoś, czy to ci się podoba, czy nie. Nieważne, jakie stanowisko zajmujesz – stanowisz jeden z elementów większej całości, jesteś także wprost odpowiedzialny za drugiego człowieka. Głębszy sens tego, czego się tam nauczyłem, odkryłem już po odejściu z armii: to przekonanie, że każdy jest potrzebny. To bardzo ewangeliczne – dla każdego jest przygotowana specjalna misja.

            R.O.: W Afganistanie wydarzyło się coś bardzo dla ciebie ważnego…

            W Afganistanie brałem udział w trzech zmianach w ramach udziału Polskich sił zadaniowych natowskiej operacji ISAF, dwukrotnie jako dowódca sekcji strzelców wyborowych i jako młodszy oficer operacyjny w sztabie Polskich Sił Zadaniowych. Jest rok 2013, trwa kolejna misja (moja trzecia na Bliskim Wschodzie). Ta misja jest inna – większość czasu spędzam w bazie.  W sierpniu dochodzi do jednej z większych  potyczek polskich sił zadaniowych  podczas całej operacji w Afganistanie, ma miejsce duży, kompleksowy atak terrorystyczny na bazę wojskową w Ghazni. Tego dnia miałem wolne. Przebywałem właśnie w części mieszkalnej, gdy doszło do potężnego wybuchu. Złamałem wtedy procedurę, bo nie schowałem się, tylko pobiegłem w kierunku miejsca eksplozji. Po kilkudziesięciu krokach zobaczyłem bardzo dużą wyrwę w ogrodzeniu. Od razu jako żołnierz wiedziałem, że doszło do ataku. Terroryści dostali się do bazy. Wróciłem po kamizelkę i broń, a następnie ruszyłem z powrotem w kierunku ataku. Rozpoczęło się starcie z terrorystami, broniliśmy bazy. W pewnym momencie zostałem ranny i wycofałem się z pola walki. Wtedy zobaczyłem ludzi w schronie. Czekali, nie brali udziału w bitwie.  Nie oceniam ich. Po czasie nie mam wobec nich żalu: my tam, ranni, a wy siedzieliście tu, w schronie. To wydarzenie jednak spowodowało, że wróciłem na pole walki. Dzięki wierze wiem, że wszystko ma swój cel i sens. Pamiętam, że dobrze się wtedy czułem. Na podobne sytuacje jako żołnierz czeka się przez całą służbę.

            Wiem, że zachowałem się wtedy nieszablonowo – zamiast ranny ukryć się w schronie, pobiegłem z karabinem. Bogu dzięki, że nie tylko ja tak poczułem. Gdy przybyłem z powrotem na miejsce, dwa polskie pojazdy ostrzeliwały wyrwę w ogrodzeniu. Ja jednak postanowiłem przebiec między nimi tam, gdzie znajdowałem się wcześniej. Ruszyłem, a po kilku krokach odwróciłem się i zauważyłem, że o tym samym co ja pomyślał jeszcze inny chłopak. To był Amerykanin. Pamiętam do dziś jego białe zęby odsłonięte w uśmiechu. Poczułem wtedy wielką ulgę, tę umacniającą świadomość, że nie jestem sam. Miałem plecy.

Teraz, po latach, wiem, jak genialnym taktykiem był Jezus, wysyłając swoich uczniów po dwóch: w drugim człowieku, w swoim towarzyszu masz oparcie, to niezwykłe uczucie. W armii to zasada która często ratuje życie.

            Dobiegliśmy w końcu razem we dwóch do linii kontenerów. U jej końca znienacka wyszedł na nas jakiś człowiek. Otworzyliśmy do niego ogień. Obok mnie upadł granat, który nie wybuchł, wszystko działo się błyskawicznie. W pewnym momencie, po tym, jak prowadziłem ogień do przeciwnika z przodu, skończyła mi się amunicja. Gdzieś za mną nastąpił wybuch, nie zdążyłem wymienić magazynka. Musiałem się stamtąd wycofać. Rzuciłem broń i szykowałem się do odwrotu. Po chwili przechwycił mnie kolega i zaprowadził mnie do amerykańskiego szpitala polowego, bo ten był bliżej niż polski. Kiedy leżałem już na łóżku szpitalnym, dostrzegłem, jak wnoszono chłopaka, który pobiegł za mną i był dla mnie wsparciem w czasie starcia. Wtedy przez chwilę leżeliśmy obok siebie na łóżkach. Zapytałem jednego z lekarzy: „Co mu jest?”. Zobaczyłem wymianę spojrzeń personelu medycznego i wtedy medyk powiedział mi, że mój „brat” z pola walki  nie żyje.

            R.O.: Odszedł nieznajomy, który stał się dla ciebie przez chwilę najważniejszym człowiekiem na świecie.

            Poczułem wtedy w sercu coś takiego, co jest trudne do opisania, nawet pomimo świadomości, że nie opadł jeszcze nawet kurz po akcji (w bazie cały czas czuć było napięcie). Byłem na silnych lekach przeciwbólowych. W tym szpitalu polowym okazało się że jestem jednym z wielu rannych tego dnia. Po jakimś nieokreślonym czasie po segregacji rannych, kiedy znalazłem się już w polskim szpitalu polowym, przyszli do mnie amerykańscy kumple tego chłopaka. To było bardzo znamienne, niezwykłe spotkanie: nieważne, z jakiej części świata się jest, gdy dzieli się wspólny trud i służbę. Wtedy z naszych żołnierskich oczu popłynęły łzy.

            Myślę sobie że właśnie w chwilach trudnych pokazujemy swoje prawdziwe człowieczeństwo. Pamiętam postawę pielęgniarek: kiedy leżałem jeszcze w szpitalu, zdarzało się, że ogłaszano w bazie alarm z powodu zagrożenia atakiem rakietowym lub moździerzowym. Wtedy dziewczyna – ratownik medyczny, przykrywała mnie kamizelką kuloodporną. Było to dla mnie coś niewiarygodnego, ta jej świadomość pełnionej misji – ratować życie do końca.

            Czuję, że mówienie o tym dniu i o tym, co się wtedy wydarzyło, o dobroci tych ludzi, których spotkałem, to moje zadanie. Widzę to po sobie, kiedy mój mały syn Mike biega po domu: gdy dam mu coś, co go ucieszy (a jestem gotów dać mu wszystko), a nawet wtedy, kiedy marudzi. A co dopiero nasz Ojciec w niebie? Jest zawsze gotowy dać ci wszystko.

            Tego dnia powiedziałem kolegom zmarłego: „Jak wrócicie do Stanów, powiedzcie jego rodzicom, że wasz syn to prawdziwy bohater, że uratował mi życie”. Widziałem poruszenie i wzruszenie w ich oczach, ale zdawałem sobie sprawę, że gdyby ten chłopak wtedy by za mną nie pobiegł, prawdopodobnie to do Polski przyleciałaby trumna okryta biało-czerwoną flagą. Później często zadawano mi pytanie: „Jak myślisz, w którym momencie ten chłopak uratował ci życie? Czy zasłonił cię ciałem?”. Uważam, że to tak naprawdę nie ma znaczenia. On ocalił mnie, kiedy zadecydował, że pobiegnie za mną. Nazywał się Michael Ollis, miał 24 lata. Pochodził z Nowego Jorku. Mój syn, Kuba, ma teraz 22 lata. Mam także ośmioletniego syna Michaela, który otrzymał imię na cześć mojego bohatera  z Ghazni. Ostatnio jestem tą myślą mocno poruszony, zwłaszcza że mija 10 lat od tamtego wydarzenia. Życie każdego z nas polega na nieustannym podejmowaniu decyzji. Ja jestem w tych wyborach wolny, bo tę wolność dał mi Bóg. Miałem ją zawsze, ale dzięki Niemu zrozumiałem ją i przyjąłem. Nawet jeśli są to trudne decyzje, świadomość że zawsze jest z Tobą Mistrz, powoduję że bardzo szybko powracam do równowagi.

            Ofiarowanie przez Michaela swojego życia za mnie to punkt dla mnie przełomowy. Mogę się zastanawiać, czy robił to świadomie, ale jednego jestem pewien – on z pełną świadomością podjął decyzję, żeby mnie nie zostawić, żeby za mną pobiec. Chciał wykonać swoje zadanie najlepiej jak potrafił, do tego przygotowywał się całe życie. Miałem zaszczyt poznać jego rodziców, są oni teraz moimi przyjaciółmi. Nieustannie powtarzali, że Michael był zawsze gotowy do służby. Każdy z nas jest powołany, aby swoim życiem pisać Ewangelię. Kiedy wracam myślami do 28 sierpnia 2013 roku, widzę Michaela w koszulce, bez kamizelki i hełmu, jak biegnie za mną z samym tylko karabinem. To jest dla mnie definicja służby. Może wracał z treningu, może szedł na stołówkę, ale w chwili próby nie zawahał się i pobiegł ratować drugiego człowieka. Pamiętam też ten jego uśmiech.

            To była pasja, a kiedy robisz coś z pasją, możesz być pewny, że efekty będą takie, jakich sobie nawet nie jesteś w stanie wyobrazić. Ktoś może powiedzieć: no dobra, ale on nie żyje. To jest misterium, którego nie potrafimy pojąć. Myślę jednak, że ja rozwikłałem tę tajemnicę: po prostu Michael był gotowy tego dnia, aby spotkać się z Ojcem w niebie. Natomiast ja dziś mam inne zadanie: nie mogę koncentrować się na tym, co było i jedynie rozpamiętywać tamtej sytuacji, zastanawiać się, dlaczego żyję. Znaczenie ma to, jak żyję teraz i jakie będę podejmował decyzje i wybory; moją ostatnią misją jest dawać świadectwo o Bogu, który żyje we mnie.

            Takie świadectwo dali ojciec i matka Michaela Ollisa. Po kilkunastu dniach od ataku na bazę poleciałem do USA. Tam, Nowym Jorku, odbyło się spotkanie z rodzicami Michaela. W takich sytuacjach rodzi się pytanie: co ja im powiem? Oczywiście, nie miałem przygotowanej żadnej przemowy. Chciałem tylko podziękować rodzicom tego młodego chłopka  za postawę ich syna. Wszedłem do budynku polskiego konsulatu, a tam pełno dziennikarzy. Wszyscy mówią o polsko-amerykańskim braterstwie broni. Nagle weszli oni – ludzie, którzy właśnie stracili dziecko. Robert Ollis, tata Michaela, zwrócił się do mnie, mówiąc: „Witaj w rodzinie”. Potem ciągnął dalej: „Witaj, nasz nowy przyjacielu, dziękuję ci za twoją służbę”. Pamiętam do tej pory, co czułem w tym momencie. Za jaką służbę on mi dziękował? Jego dziecko nie żyło. To ja wróciłem, to ja się wycofałem z pola walki, a on mi dziękuje za służbę! To jest po prostu Ewangelia. Jezus nigdy nie patrzy wstecz. On nie będzie roztrząsał, że ci nie poszło na studiach, że miałeś nieudany dzień. To nie ma znaczenia, ważne jest tu i teraz. A jeszcze ważniejsze jest to, co ty możesz zrobić dzięki odpowiedzi na Jego miłość. On dzięki swej łasce może dać ci nieskończenie wiele. To spotkanie z rodzicami Michaela było dla mnie wielkim świadectwem, oni mnie po prostu adoptowali. Pokazali mi raz jeszcze, jak w trudnych chwilach może objawiać się człowieczeństwo.

            Kilkanaście miesięcy po wydarzeniach  spotkaliśmy się kolejny  jeszcze raz na dużym zjeździe Polonii. Wtedy Robert Ollis powiedział: „Bóg zawsze działa w tajemniczy, doskonały sposób. On nie po to zabrał nam dziecko, aby zostawić w tym miejscu pustkę. On w tę pustkę dał nam Karola, jego żonę Basię i dwóch nowych wnuków, ich synów, a zwłaszcza imiennika mojego syna – Michaela”. Stałem tam obok i nie wierzyłem w to, co mówił ten człowiek. Dla mnie to było jak spięcie klamrą całej tej historii, to była czysta Ewangelia, świadectwo, które rodzice poległego potrafili złożyć w tak trudnej ekstremalnej sytuacji. Stracili dziecko i umieli spojrzeć na tę tragedię jako wpisaną w niepojęty Boży plan i wyznać wiarę i ufność w Bożą Opatrzność.

            Dziś także o tym mówią – i podkreślają bardzo mocno, że niedługo się z nim zobaczą. Zaznaczają także, że to, co pomogło im przetrwać, to właśnie wiara. Tata Michaela, Robert, wspomniał kiedyś, że przed wejściem do polskiego konsulatu ktoś zapytał go, co powie temu polskiemu żołnierzowi, którego życie uratował twój syn. Robert  Ollis odpowiedział tylko: „Przytulę go i powiem mu, że dobrze, że jest”. Czuję, że to jest teraz zadanie dla mnie. Ja również uważam, że moją misją jest wlewać w ludzi nadzieję, mówić dobrze o drugim człowieku, a jak napotykasz na swojej drodze jakąś trudność, to idź z nią pod krzyż. A potem znów do przodu, ale od tej pory już z Nim, z Jezusem.

            R.O.: Słuchanie tej historii było jak Ewangelia pisana życiem. Co wydarzyło się później, po powrocie do Polski? W momencie twojego wyjazdu na trzecią misję twój syn Kuba miał już 11 lat, więc równolegle ze sferą zawodową rozwijało się także twoje życie rodzinne.

            Chętnie oddałbym tutaj głos mojej żonie Basi. To jest też moje zadanie, aby wskazywać na nią, gdyż jest ona dla mnie wielkim darem od Boga. W swoim życiu znajdujesz wiele wartościowych osób, ale pośród nich także prawdziwe perły – dla mnie taką perłą jest właśnie Basia. Początki naszego małżeństwa nie należały do łatwych. Byłem wtedy niemal ciągle na misjach, na różnych zgrupowaniach, a wtedy to żona „przejmowała dowodzenie” w domu, z czym zresztą świetnie sobie radziła. Widzę, jak posługuje się darami Ducha Świętego: na przykład darem mądrości, ale też przewidywania, zapobiegliwości, pewnej wyjątkowej umiejętności „widzenia więcej”, uważnego patrzenia. Duch Święty to osoba, która chce, abyśmy nazwali Go swoim przyjacielem. On da nam wszystko, co jest potrzebne do wykonania naszej życiowej misji. On jest też w naszym małżeństwie nieustannie. Żona z troską wychowuje naszych synów: Kubę i Michaela. Nie znam nikogo takiego kto z taką pasją i oddaniem służy drugiemu człowiekowi jak Basia .

            Pamiętam taką sytuację, która obrazuje, z czym musiała się mierzyć Basia. Miało to miejsce podczas mojej pierwszej misji. Kuba był wtedy w przedszkolu. Takich rodzin żołnierzy, czekających na swoich mężów i ojców, było bardzo dużo. Do Polski wracaliśmy  rotacyjnie, część moich kolegów już wróciła. Mój kumpel wszedł do przedszkola w mundurze, by odebrać córkę, był tam też mój syn Kuba. Nas nie było już od dziewięciu miesięcy. Ta dziewczynka rzuciła się tacie na szyję. Następnie odwróciła się do mojego syna, cała szczęśliwa. Wtedy powiedziała: „Mój tata już jest, a twojego jeszcze nie ma”. To niezwykłe, że ta historia porusza mnie na nowo, po tylu latach. Mnie osobiście już od pierwszych tygodni każdej z kolejnych misji trudność sprawiało nie tyle to całe zagrożenie wojenne czy nasze zadania; przede wszystkim trudne do zniesienia było to, że moim podstawowym obowiązkiem jako ojca i męża było zatroszczyć się o rodzinę w bezpośredni sposób, a nie mogłem tego żadną mocą zrobić. Całą tę rolę przejęła Basia. Po tej sytuacji z przedszkola żona pobiegła po syna i wzięła go na ręce. Kuba miał 39 stopni gorączki – dostał jej po słowach tej dziewczynki. W przychodni lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku. Przyczyną tej nagłej gorączki było to jedno „uderzenie w serce”. Takich sytuacji było wiele – niesamowite, że moja żona to wytrzymała. Pamiętam, że wracając do Polski, miewałem takie coś, co nazwaliśmy wspólnie z żoną „syndromem misjonarza”. Może kiedyś ktoś to opisze w jakiejś pracy naukowej. Polegało to na tym, że w ogóle nie czułem, żebym wchodził w swoje domowe obowiązki, gdy wracałem do rodziny. Pomiędzy misjami w Afganistanie myślami byłem cały czas gdzieś daleko, nie stanowiłem dobrego wsparcia dla bliskich.

            Po powrocie do kraju pojawiła się u mnie bardzo silna depresja, która powodowała, że zamykałem się w sobie i ciężko było się dostać do tego „mojego świata”. Basia robiła to jednak niezwykle umiejętnie: była ze mną przez cały ten czas mojego zmagania się z problemem – to była walka na śmierć i życie, bo ja chciałem je zakończyć. To nie była jakaś tam chandra, tylko prawdziwa choroba. Cudem była modlitwa, jaką odmawiała za mnie moja małżonka. Modlitwa to prawdziwy arsenał, z którego nie zdajemy sobie sprawy. Moja żona wiedziała, kiedy wchodzić w mój świat a kiedy nie. Nie powtarzała, że wszystko będzie dobrze, bo przecież tak naprawdę nigdy tego nie wiesz. Mówi się, że jest osoba, która ma klucz do twojego serca – myślę, że Basia ma taki, a przy tym naprawdę wielki talent do wychowania. Dzisiaj żyję i mam ogromną chęć do tego, by żyć, a szczególnie wtedy, gdy mówię o Bogu. Nie chodzi tu o uniesienia emocjonalne, bo na tym poziomie już dawno to wszystko przepracowałem. Chodzi tu o moc z nieba, którą chcę się dzielić. Dalej przychodzi zrozumienie tego, o czym już wspomniałem: wszystko jest darem, nic nie jest moje. Chcę wlewać w serca ludzi nadzieję: ja z ze wszystkimi moimi wadami klękam przed Panem i wtedy wstaję mocniejszy. Byłem w armii 21 lat. To był czas, kiedy mój syn, Kuba, dorastał. Pamiętam, jak wróciłem z trzeciej misji i popatrzyłem na niego. Pomyślałem: „Nie mamy jakieś bliskiej relacji, więc ja teraz będę ją z nim budował”. Teraz wiem, że pierwsze, co należy zrobić, to zbudować relację z Bogiem. On mówi do nas: „Postaraj się, zadbaj o tę relację ze Mną, a ja zatroszczę się o pozostałe sprawy”. To wypisz-wymaluj moje obecne życie – ja zwracam się do Boga, a On porządkuje mi te wszystkie rzeczy, których na co dzień nie ogarniam.

            R.O.: Czy potrafisz wskazać w swoim życiu po odejściu z wojska jakiś konkretny moment zwrócenia się ku Bogu i ku Kościołowi?

            Bóg przez całe moje życie prowadził mnie i wykorzystywał dla mojej formacji zarówno momenty radosne, jak i trudne, zwycięstwa i porażki. Upadki i powstawanie z nich mnie kształtowały i nadal tak jest. Jest to jednak możliwe przede wszystkim dlatego, że wtedy, gdy jest ciężko, klękam i się modlę – ale to nie tylko ode mnie zależy. Wiem, że mam przy sobie ludzi, którzy proszą za mnie, polecając mnie Bogu, pamiętają o mnie. O ile uboższym człowiekiem byłbym dziś , gdyby nie to doświadczenie modlitwy! To jest ta droga, która prowadzi do nieba, jestem tego pewny. Taki konkretny moment duchowego przełomu miał miejsce w czasie trwania mojej depresji. Okres moich zmagań z tą chorobą był czasem wielkiego wołania do Boga. Byłem już wtedy w Polsce na stałe i działy się ze mną niepokojące rzeczy. Leczyłem się, trwało to długo. Nieustannie szukałem wtedy Boga. Pan postawił wtedy przy mnie pewnego człowieka, który pokazał mi, jak wygląda wiara: rozmawiał ze mną, podrzucał mi konferencje do słuchania. Pamiętam, że nocami nie mogłem spać, wołałem tylko wtedy do Boga. W końcu przyszedł dzień, kiedy byłem na Mszy z modlitwą o uzdrowienie, potem zostałem na adoracji. W tamtym momencie wszystko postawiłem na Boga, nie miałem już żadnego innego oparcia – jak alpinista, który przed szczytem nie ma już żadnych łańcuchów i te ostatnie kroki musi stawiać sam. Powiedziałem wtedy głośno i wyraźnie: „Ty mnie musisz uratować! Widzisz, co się ze mną dzieje!”. Jestem daleki od tego, żeby emocjonalnie podchodzić do cudów i poszukiwać w swoim życiu nadzwyczajnych wydarzeń czy uniesień, choć nieraz je widziałem i myślę, że Bóg też się nimi posługuje. Moja modlitwa była prostym zawołaniem do Pana. Poczułem się wtedy tak, jakby nic nie było już w życiu ważne oprócz tej chwili z Jezusem. Ja już nie chciałem wracać do domu, chciałem tylko być tam, w kościele, z Nim. To był moment dziecięcej modlitwy, z takim wielkim zaufaniem i miłością do Ojca, który jako jedyny może mnie uratować.

            Myślę, że Jezus cały czas czeka na taką modlitwę z naszej strony. Oczywiście ona nie musi być jednorazowa, najlepiej, żeby taka postawa zaufania stała się naszą codziennością, ale ja doświadczyłem momentu zerwania wszelkich masek i świadomości, że to jest walka, która przekracza moje siły. Zawołałem do Boga: „Uratuj mnie, tylko Ty możesz tego dokonać!” i wierzę, że On odpowiedział na moją prośbę. Niedługo później podjąłem decyzję o odejściu z armii. Wiedziałem, że nie jest to już moja droga, że to nie jest sposób, w jaki chcę żyć: raz śpię, raz nie śpię, biorę leki, wyjeżdżam, wracam. Dość, wystarczy mi. Po odejściu byłem trochę zagubiony, zastanawiałem się, czym mam się zająć. Chciałem pomagać ludziom, rozpocząłem więc starania o założenie fundacji. Powstał nawet pewien projekt, który przez dłuższy czas mnie napędzał, ale okazało się, że to było jedynie tymczasowe narzędzie. Pan Bóg cały czas był przy mnie i dawał mi nadzieję, ale wytrwale kierował moje kroki gdzie indziej. Zawierzyłem Mu swoje życie, a On wziął je w swoje dłonie.

            Niedługo po tym, jak odszedłem z wojska, ktoś zaprosił mnie na spotkanie wspólnoty. Do tej pory jedyna, jaką kojarzyłem, to była wspólnota mieszkaniowa. Miało to miejsce przy parafii pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krakowie-Podgórzu. To było moje pierwsze doświadczenie z podobnymi grupami. Na pierwszym spotkaniu pewna osoba powiedziała do mnie: „Tu jest taki ksiądz. Pójdź do niego, on się za ciebie pomodli”. No to poszedłem i jakoś zagaiłem o tę modlitwę, a on po prostu pomodlił się nade mną. To była rzecz, jakiej do tej pory nigdy nie doświadczyłem. Teraz już wiem, jaką siłę ma modlitwa wstawiennicza, często ją stosuję. Konkretny człowiek wstawia się za mną do Boga, prosi w mojej intencji. Tym księdzem był ojciec Paweł Drobot, redemptorysta. Jest mi on bardzo bliski także dlatego, że podobnie jak ja – ciągle pozostaje w misji. Wkrótce okazało się, że będziemy wspólnie realizować projekt „Razem w misji”: ogłosić drugiemu człowiekowi Dobrą Nowinę o tym, że Bóg jest i żyje w nas. Jest to także misja naszej wspólnoty „Sursum Corda” w Krakowie. Głoszenie królestwa Bożego odczytuję jako swój obowiązek. Trzeba stale przypominać, że Bóg może uwolnić człowieka od zła i brudu, w jaki wpędza nas grzech. Uratuje cię, a jeśli tylko do Niego zawołasz, jest dla ciebie nadzieja. Dalszym krokiem jest przyprowadzanie ludzi do Kościoła i ukazywanie im, że tam jest dla nich pokarm: Eucharystia i słowo Boże, które jest żywe i skuteczne. To także misja redemptorystów, prawda? Głosić Ewangelię i miłość Pana Boga tym, którzy są daleko. Nie szukam w tym momencie innych duchowości, metod czy form. Cieszę się, że wpasowałem się w te wymogi i zadania, które otrzymuję w swojej wspólnocie. Zgromadzenie redemptorystów odczytuje jako kolejny dar Pana Boga dla mnie. Podsumowałbym to jednym zdaniem: na początku pierwsze przykazanie. Relacja z Bogiem jest na pierwszym miejscu, wiarę jednak musisz przeżywać w Kościele. Tylko we wspólnocie będzie przychodził Duch Święty. Z ludźmi trzeba dzielić trud posługi, nie można robić tego na własną rękę. Siebie samego widzę jako słabego, może najsłabszego z całej wspólnoty, ale Kościół to także miejsce dla słabych i poranionych. Tu, gdzie teraz jestem, czuję się świetnie i na swoim miejscu.

            R.O.: Powiedz proszę, jak funkcjonuje wasza wspólnota? Czym się zajmujecie, jakich narzędzi używacie?

            Posługujemy przede wszystkim poprzez organizowanie kursów formacji nowej ewangelizacji. Widzę na własne oczy, jak te treści i sposób ich przyswajania przemieniają ludzi, którzy do nas przyjeżdżają. Niektórzy potem zostają u nas.  Głównym narzędziem w naszej wspólnocie „Sursum Corda”, ale także i w całym projekcie „Razem w misji”, są metody Szkoły Nowej Ewangelizacji Świętego Andrzeja. Korzystamy z ich programu formacyjnego, który moim zdaniem jest kompatybilny z codzienną, indywidualną formacją stałą. Zajmujemy się prowadzeniem szkoły ewangelizacji i staramy się iść za wskazaniem św. Jana Pawła II, który zachęcał do szukania nowych środków wyrazu dla niezmiennej i wciąż świeżej nowiny o Jezusie Chrystusie.

            Program kładzie nacisk na ciągłość naszej misji, jego stałą aktualność, zachęcając do pozostawienia Bogu tego, co było. Bardzo to do mnie przemawia: moja misja jest permanentna, zmieniają się zadania, okoliczności i ludzie, ale cel pozostaje ten sam, więc należy dostosowywać środki, aby trafiać do konkretnych grup i środowisk. Staramy się udoskonalać nasze formy wyrazu: działamy przez obraz i dźwięk, a wszystko po to, aby ten, kto spotka się z nami, mógł doświadczyć Boga. Choć ten nasz program wygląda bardzo nowocześnie, jest jakby „spięty klamrą” z Ewangelią. W tym kontekście św. Tomasz Apostoł to patron bardzo mi bliski. Kumple powiedzieli mu: „Słuchaj, Jezus żyje, zwyciężył!”, a on na to: „Nie uwierzę, jeśli nie zobaczę i nie dotknę”. Jezus uszanował jego decyzję. My także staramy się, aby człowiek współczesny mógł właśnie dotknąć Boga, zanurzył w ranach Chrystusa wszystko to, z czym sobie nie radzi. Może kiedyś zmienimy formę? Na razie działa, ale misjonarz powinien zawsze być gotowy zmienić taktykę i rozpocząć nowe dzieło. A czemu patronuje nam akurat św. Andrzej? Bo to on przyprowadził swojego brata (św. Piotra – przyp. red.) do Mistrza. Ja też mam rodzeństwo i myślę sobie, jaki trzeba mieć w sobie ogień, aby drugiego człowieka przyprowadzić dziś do Kościoła, do Jezusa. Co takiego było w Andrzeju? Chyba właśnie ten ogień z nieba, dzięki któremu chrześcijanin świeci i przyciąga innych do Boga. My sami z siebie takiego „prądu” nie mamy. Nieustannie odkrywam, że aby spełniać swoje obowiązki i  iść z posługą, muszę dbać, aby cały czas być blisko Jezusa i Nim się karmić . Tylko wtedy będę mógł prawdziwie świecić Jego blaskiem. Marzeniem ewangelizatora jest zawsze to, aby jeszcze jedna osoba, jeszcze on, jeszcze ona spotkali Zbawiciela.

            Podzielę się myślą, którą jakoś odrywam od dłuższego czasu. Chrześcijaństwo to nie jest droga, przepisy czy zwyczaje. Chrześcijaństwo to Osoba. Nasz program, szkoła ewangelizacji, wspólnota i narzędzia muszą być skoncentrowane na Osobie i prowadzić do spotkania z Osobą – Jezusem Chrystusem, który żyje. Wszystkie projekty są ostatecznie właśnie po to. Gdy to zrozumiesz, to zaczyna się istna petarda w życiu duchowym.

            R.O.: Jak konkretnie wygląda wasza „oferta” dla przychodzących do was wiernych lub poszukujących, których spotykacie?

            Szkoła Ewangelizacji Świętego Andrzeja zakłada kilkuetapową formację. Staramy się, aby była ona całościowa. Pierwszy kurs to rzecz jasna kerygmat, czyli ogłoszenie człowiekowi Ewangelii o Jezusie Chrystusie. Ideałem jest, aby przewijała się ona przez wszystkie nasze aktywności i działania, mamy bowiem przede wszystkim głosić Jezusa Zmartwychwstałego. Jesteśmy szkołą z pewnym doświadczeniem. Kilka kolejnych etapów kursów robimy samodzielnie, co nie jest regułą dla wszystkich sześćdziesięciu sześciu tego typu wspólnot w Polsce. Inną sprawą jest nasza formacja codzienna, która jest kompatybilna z programem „Razem w misji” (szerzej na ten temat → o. Paweł Drobot CSsR, „Razem w misji”; [w] Rodzina Odkupiciela nr2/2023 [95]). Podstawę stanowi tutaj trwanie ze słowem Bożym każdego dnia: słuchanie, czytanie, rozważanie. Wspólnota spotyka się dwa razy w miesiącu. Pierwszy raz zbieramy się na spotkaniu ogólnym z konferencją formacyjną; drugie ma charakter koncentrowania się i położenia akcentu na modlitwę. Organizujemy także czuwania modlitewne w parafii redemptorystów w Krakowie; swego czasu prowadziliśmy kurs „Alfa” w zakładzie karnym. Włączamy się także w działania ewangelizacyjne na krakowskim rynku. We wspólnocie działa świetnie diakonia teatralna, muzyczna, tańca, przestrzeni do głoszenia dobrej nowiny jest wiele .

            R.O.: Dziękujemy za rozmowę. Z pewnością nie było suche wyliczanie faktów, ani kronika. To było żywe świadectwo.

            Pamiętajcie bracia, że was, zakonników, jest niewielu, ale oddziałów specjalnych też nie ma zbyt wiele. Spośród mnóstwa dobrych żołnierzy wybiera się najlepszych i im powierza się szczególne zadania, a obecny czas jest pod tym względem wyjątkowy, Kościół jest chyba na etapie oczyszczenia. Zostają ci, którzy chcą, wypróbowani, waleczni. Kiedyś był dobry czas – tłumy księży, którymi Bóg się posługiwał. Dziś sytuacja jest inna: z bylejakością nie osiągnie się nic jako chrześcijanin, a tym bardziej jako zakonnik i kapłan. Tej bylejakości w żaden sposób duchowny dziś nie ukryje. Tym bardziej nie ukryje się przed światem kapłan gorliwy, pełen pasji i miłości, kapłan z dobrym sercem, realizujący Boże powołanie w swoim życiu.

Rodzina Odkupiciela nr 2/2023 (95). “Radośni nadzieją”.

Nowy, drugi w tym roku, a 95. w ogóle numer biuletynu Wyższego Seminarium Redemptorystów w Tuchowie Rodzina Odkupiciela nosi tytuł: „Radośni nadzieją”. Jest to kolejna odsłona naszego rocznego cyklu, w którym razem z czytelnikami pragniemy pochylić się nad zagadnieniami z 20. konstytucji naszego zgromadzenia, przez wielu uważanej za najpiękniejszą w całym dokumencie. Przedstawia ona pewien ideał redemptorysty – misjonarza. Pośród wielu wymienionych tam cech prawdziwego naśladowcy św. Alfonsa, znajdziemy w niej radość, wypływająca z chrześcijańskiej nadziei, mającej z kolei swe źródło w Paschalnym dziele Chrystusa Odkupiciela.

O tym właśnie mierzeniu się z ową nadzieją jest niniejszy numer. Prezentujemy wam w nim z dumą szeroki zakres naszych współbraci i współpracowników, starających się żyć według charyzmatu naszego ojca, św. Alfonsa Liguori. W pierwszej kolejności zapraszam do artykułów kleryków: bracia Szymon Niziołek i Michał Zieliński, jeden u początków, drugi bliżej końca formacji seminaryjnej, dzielą się bardzo osobistymi doświadczeniami nadziei, nie omijając trudnych pytań, jakie stawiało i stawia przed nimi życie oraz pisząc wprost o obawach dotyczących przyszłości naszego seminarium i misji w świecie.

W dziale „Być redemptorystą” znów „spotkali się” ojcowie bardzo od siebie różni. Łączy ich jednak zawierzenie Bogu, dzięki którym „zachowali skarb swojej wiary nienaruszonym”. Pierwszy pisze o. Sławomir Wardzała, neoprezbiter i od czterech lat misjonarz w Boliwii. W swoim artykule dzieli się doświadczeniem nadziei jako redemptorysta, misjonarz i prezbiter. Sekunduje mu ojciec Stanisław Kuczek, który udzielił naszej redakcji wywiadu z okazji jubileuszu 70-lecia swych pierwszych ślubów zakonnych. Zawartości nie zdradzam, ale życzę czytelnikom, aby równie długo potrafili zachować taką świeżość i radość powołania, jak szanowny Jubilat.

Artykuł „ramowy”, jakim jest tekst z działu „duchowość” napisał dla nas o. Łukasz Listopad, Magister nowicjatu. Pochyla się on w nim wnikliwie nad cnotą duchową, jaką nadzieja jest w pierwszej kolejności, prezentując ją w kontekście misji zgromadzenia, sięgając przy tym obficie do nauczania Kościoła powszechnego.

W kontekście przeżywanej niedawno beatyfikacji Conchity Barrecheguren, poprosiliśmy ojca Marka Raczkiewicza, redemptorystę mieszkającego w Hiszpanii, ojczyźnie błogosławionej, o próbę opisu jej życia i ukazanie rysu jej duchowości. Naszym zdaniem wyszedł on z tej próby zwycięsko, a szczególnego charakteru nadaje temu artykułowi fragment pism błogosławionej, zamieszczony na końcu tekstu.

Szczególną radość sprawiło naszej redakcji tworzenie kolejnego regularnego działu naszego biuletynu: „Rodzina Rodziny”. W tym numerze zaprosiliśmy do rozmowy bardzo zasłużoną dla zgromadzenia rodzinę Grabowskich z Elbląga. Zachęcam do poczytania o ich gorliwym włączaniu się na różne sposoby w dzieło głoszenia Obfitego Odkupienia oraz do inspirowania się tym przykładem w codzienności.

W tym numerze pojawia się także pewna nowość. Podjęliśmy próbę stworzenia nowego działu w naszym biuletynie, poświęconego współpracy redemptorystów ze świeckimi dla dzieła ewangelizacji. Artykułem inaugurującym ten oby stały już dział, jest tekst pt. „Razem w misji”, traktujący o podstawach projektu współpracy wspólnot ewangelizacyjnych z całej Polski, napisanym przez o. Pawła Drobota, koordynatora projektu.

Tradycją naszego pisma jest za to oddanie naszych łam młodym. Współtworzą oni zawsze dwa ostanie działy: „Młodzi młodym” oraz „Centrum Duszpasterstwa Powołań”. Tu również jest co poczytać: młodzi dzielą się bowiem z nami swoimi nadziejami i uwagami, radościami i planami. Warto wsłuchać się w ich głos.

Na koniec zapraszamy do przeglądnięcia naszej fotokroniki oraz skrótu wydarzeń z życia naszego studentatu i postulatu z ubiegłych miesięcy.

Jakub Ciepły CSsR

Rodzina Odkupiciela nr 1/2023 (94). “Mocni wiarą”.

Pierwszy w tym roku numer biuletynu Wyższego Seminarium Duchownego Redemptorystów w Tuchowie – „Rodzina Odkupiciela” nosi tytuł „Mocni wiarą”. Są to pierwsze słowa 20. punktu Konstytucji Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela, który to przybliża cechy, mające charakteryzować prawdziwego misjonarza-redemptorystę.

W pierwszym dziale biuletynu, zatytułowanym „W drodze do…”, nasi bracia klerycy opowiadają o swoim doświadczeniu wiary i jej fundamentalnym znaczeniu zarówno dla formacji do misji zgromadzenia jak i do wszelkiej w ogóle działalności podejmowanej przez każdego zakonnika: wspólnotowej, duszpasterskiej, naukowej, ewangelizacyjnej itd.

Brat Hubert Stański w artykule: „Redemptorysta mocny wiarą” dzieli się z czytelnikami swoją refleksją o fundamentalnym znaczeniu cnoty wiary dla formowania się nie tylko kleryka-redemptorysty, a więc przyszłego misjonarza, ale każdego chrześcijanina.

W podobnym duchu pisze brat Patryk Czajkowski, który w tekście: „Moja wiara musi wzrastać”, zauważa, że wiara to pewien proces, budowanie relacji z Bogiem i dlatego nie można nigdy zatrzymać się na jednym poziomie. Nasza wiara musi dojrzewać i rozwijać się!

W dziale drugim – „Być redemptorystą”, diakon Dominik Król oraz o. Krzysztof Wąsiewicz przybliżają czytelnikom tajniki swojej obecnej posługi dla Obfitego Odkupienia – Dominik opisuje doświadczenie katechezy, której z pasją oddaje się na ostatnim roku formacji seminaryjnej; natomiast o. Krzysztof odkrywa przed nami pracę w nowopowstałej wspólnocie redemptorystów w Poznaniu.

W artykule programowym tego numeru, zawartym w dziale „Duchowość”, o. Jan Chaim, wykładowca dogmatyki w naszym seminarium w Tuchowie, opisuje rolę Maryi w życiu wiary każdego chrześcijanina, a także całej wspólnoty Kościoła.

W dziale „Boży szaleniec”, br. kleryk Jakub Wiśniowski dzieli się z czytelnikami swoim świadectwem uczestnictwa w beatyfikacji 12 męczenników madryckich – naszych współbraci redemptorystów, którzy oddali życie za Chrystusa podczas wojny domowej w Hiszpanii w latach 30. XX wieku. Beatyfikacja ta odbyła się w październiku 2022 roku w Madrycie.

Następnym stałym punktem naszego biuletynu jest dział: „Młodzi młodym”. W niniejszym numerze, poprosiliśmy dwie młode kobiety, od lat współpracujące z naszym zgromadzeniem, o podzielenie się swoją historią wysiłków o zachowanie wiary w środowiskach nieraz bardzo jej nieprzychylnych lub po prostu obojętnych. Są to Barbara Dworzańska ze Szczecinka oraz Kinga Barnaś z Tuchowa.

Nie mogło zabraknąć także żelaznego działu, jakim jest Centrum Duszpasterstwa Powołań, a w nim świadectwa z wakacyjnych rekolekcji i fotokronika. Na koniec garść zdjęć i wiadomości z życia naszych wspólnot formacyjnych – postulatu i studentatu w Tuchowie, a w nim – ferie zimowe, sesja, święcenia diakonatu i wiele więcej!

Osoby pragnące prenumerować nasze czasopismo prosimy o kontakt z redakcją pod numerem telefonu 14 632 72 00 lub mailowo rodzina.odkupiciela@gmail.com lub drogą pisemną pod adresem: Redakcja Rodziny Odkupiciela ul. Wysoka 1, 33-170 Tuchów.

Zapraszamy również do odwiedzenia naszej seminaryjnej strony https://wsd.redemptor.pl/rodzina-odkupiciela/, gdzie również dodawane są archiwalne numery naszego Biuletynu. Zapraszamy do lektury!

Jakub Ciepły CSsR

„Posłani do ubogich” – nowy numer Rodziny Odkupiciela

Drodzy! Ukazał się nowy numer naszego biuletynu seminaryjnego „Rodzina Odkupiciela”, zatytułowany „Posłani do ubogich”. W aktualnym numerze przeczytacie o różnych posługach misyjnych i duszpasterskich, jakie spełniamy w różnych miejscach na świecie! W tym m.in. w Rumunii, Albanii, na Uralu ale także w hospicjum, szpitalu i sanktuarium.

Przedstawiamy również postać Czcigodnego Sługi Bożego o. Bernarda Łubieńskiego, niestrudzonego apostoła obfitego Odkupienia! Ponadto przeprowadziliśmy wywiad z Państwem Grażyną i Marianem Gutami, którzy od 30 lat w Tuchowie prowadzą i animują działalność Stowarzyszenia Rodziców i Przyjaciół Osób Niepełnosprawnych „Nadzieja”, a teraz szczególnie starają się o budowę domu dla swoich podopiecznych. Biuletyn będziemy rozprowadzać po niedzielnych (20.03) Mszach Świętych w tuchowskiej bazylice. Cały dochód przeznaczymy na budowę domu „Nadziei” oraz na pomoc Ukrainie.

Ponadto 15 maja 2022 r. w sanktuarium Matki Bożej Tuchowskiej zostanie odprawiona Eucharystia w intencji Czytelników i Dobrodziejów biuletynu seminaryjnego „Rodzina Odkupiciela”.

Osoby pragnące uzyskać nasze czasopismo w wersji elektronicznej lub za wysłaniem, prosimy o kontakt z redakcją pod numerem telefonu +48 14 632 72 00 lub mailowo na adres rodzina.odkupiciela@gmail.com. Przypominamy także, że na naszej stronie seminaryjnej, są również dodawane archiwalne numery naszego Biuletynu.

Robert Borzyszkowski CSsR

Nowy numer biuletynu seminaryjnego “Rodzina Odkupiciela”

Pragniemy poinformować Państwa o wydaniu kolejnego numeru seminaryjnego biuletynu „Rodzina Odkupiciela”. W tym numerze możemy przeczyć m.in. doświadczeniu pomocy w DPS-ie w czasie pandemii, o znaczeniu muzyki w liturgii, o znaczeniu Eucharystii w życiu małżeńskim.

Osoby pragnące prenumerować nasze czasopismo prosimy o kontakt z redakcją pod numerem telefonu 14 632 72 00 lub mailowo rodzina.odkupiciela@gmail.com lub drogą pisemną pod adresem Redakcja Rodziny Odkupiciela ul. Wysoka 1 33-170 Tuchów

Pragniemy poinformować, że o godz. 900 9 maja 2021 r. w sanktuarium Matki Bożej Tuchowskiej zostanie odprawiona Eucharystia w intencji P.T. Czytelników i Dobrodziejów biuletynu seminaryjnego „Rodzina Odkupiciela”.

Zapraszamy również do odwiedzenia naszej seminaryjnej strony https://wsd.redemptor.pl/rodzina-odkupiciela/, gdzie również dodawane są archiwalne numery naszego Biuletynu.

Redakcja biuletynu „Rodzina Odkupiciela”

„Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: «Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać»” (Łk 17, 10).

Te słowa niosły mnie przez cały okres trwania covid-19 w DPS-ie. Pracuję w tej placówce 20 lat i nigdy wcześniej nie przeżyłam podobnego doświadczenia. W całym kraju Domy Pomocy Społecznej mierzyły się z epidemią covid-19, jednak ja ciągle wierzyłam, że nas to ominie, że Bóg nas przed tym uchroni. Mieliśmy opracowane procedury, robiliśmy wszystko co było w naszej mocy, aby tego uniknąć, jednak Pan zdecydował inaczej. Dziś, kiedy patrzę na to doświadczenie z perspektywy czasu, wiem, że zmieniło ono moje patrzenie na wiele przestrzeni życia.

Sytuacja, w jakiej znalazły się DPS-y w ostatnim czasie jest bardzo trudna, szczególnie dla mieszkańców tych domów. Ludzie starsi, często samotni, bardzo chorzy, zostali całkowicie oddzieleni od życia społecznego. Nie można opuszczać placówki, zakazano widzeń z rodziną i znajomymi, wprowadzono szereg ograniczeń pracy w grupach, spożywania posiłków na stołówce, nie można wychodzić do kościoła, nawet ksiądz nie może wejść do takiego domu, żeby udzielić tym osobom Sakramentów. Wszystko z myślą o bezpieczeństwie podopiecznych. To bardzo trudne doświadczenie i ogromna tęsknota za bliskimi, za wolnością w opuszczaniu DPS-u i, co dla wielu było najtrudniejsze, tęsknota za życiem Sakramentami. Bardzo mocno odczuwaliśmy niedosyt Eucharystii, mając możliwość uczestnictwa tylko w transmisji Mszy Świętej. Kilku mieszkańców bardzo często zadawało pytania: „Kiedy przyjdzie ksiądz z Komunią Świętą? Kiedy będziemy mogli skorzystać z sakramentu pokuty i pojednania? Co będzie, jak umrzemy bez tych sakramentów?”. Tak jak trudne były te pytania, tak też trudno było na nie odpowiadać.

Kiedy podopieczni zaczęli jeden po drugim chorować na covid-19 sytuacja była bardzo trudna, gdyż wcześniej zaczęli chorować pracownicy naszego DPS-u. W pewnym momencie rzeczywistością stał się brak personelu, a tym samym w sercach podopiecznych zbudził się lęk: „co z nami będzie?”. Bóg jednak w swej łaskawości nie zostawił nas bez wsparcia, zwróciliśmy się o pomoc do łomżyńskiego oddziału CARITAS, do zaprzyjaźnionych parafii, do całej społeczności naszego miasta i do Zgromadzenia Redemptorystów. Po krótkim oczekiwaniu dostaliśmy wiadomość, że są ludzie, którzy mimo swoich codziennych obowiązków, mimo lęku przed zarażeniem, mimo swoich planów na życie odpowiedzieli: „TAK, CHCEMY POMAGAĆ POTRZEBUJĄCYM”. Bóg posłał do nas „swoich aniołów”: kapłana – Ojca Witka, dwóch Kleryków – Ireneusza i Michała oraz Angelikę – matkę trójki małych dzieci. Ci ludzie są naprawdę aniołami. Każdego dnia, kiedy widziałam naszą wspólną pracę przy łóżku chorego człowieka, dziękowałam Bogu za jego miłość i troskę o nas. Byłam pełna podziwu, że osoby, które nie miały doświadczenia takiej pracy, zgodziły się wejść do naszej placówki i wykonywać bardzo trudne zadania związane z pielęgnacją osób chorych. Robili to z taką miłością i pokorą, że każdego dnia widziałam w ich pracy działanie Boga.

Z ogromnym wzruszeniem wspominam łzy radości w oczach podopiecznych, kiedy na terenie DPS-u ojciec Witek sprawował Eucharystię. Nie miał na sobie pięknego ornatu, nie stawał przy pięknym, ozdobionym kwiatami ołtarzu, ale w kombinezonie medycznym, ze stułą na szyi i przy małym stoliku. Wokół bardzo przerażeni sytuacją zdrowotną mieszkańcy, klerycy służący do Mszy Świętej i personel. Nie było tam dźwięków pięknie brzmiących organów, jednak i tak czuliśmy obecność Jezusa Chrystusa pośród nas. Radość i pokój jaki gościł w naszych sercach po każdej Eucharystii był wielki.

Pensjonariusze naszego domu nie mieli możliwości uczestnictwa w Eucharystii przez okres od marca do lipca, potem od lipca do listopada. Nie mogli przyjąć Komunii Świętej, ponieważ dom był całkowicie zamknięty dla odwiedzających. Nikt, kto nie był pracownikiem DPS-u, nie mógł wejść do naszego domu. Ogromna tęsknota za Jezusem zrodziła się w sercach wielu z Nich. Wzruszenie niektórych mieszkańców było naprawdę ogromne, kiedy po tak długim czasie nareszcie mogli uczestniczyć w Eucharystii i przyjąć do serca Ciało Jezusa Chrystusa. Radością mojego serca było patrzeć, jak przystępują do sakramentu pokuty i pojednania ludzie, którzy nie czynili tego od wielu lat. Widziałam jak Pan kruszy „skałę” ich serc.

Ja również doświadczyłam, jak wiele łask płynie z sakramentu Eucharystii, jak wiele Bóg czyni dla tych, którzy Go miłują, jak bardzo troszczy się o swoje dzieci, które są w potrzebie. Kiedy po ludzku brakowało mi siły do wykonania kolejnej czynności w mojej pracy, prosiłam Maryję, aby mi pomogła i natychmiast wracały siły.

 „Widzialny znak niewidzialnej łaski”. Wielu z nas nie ma pojęcia jak wielka jest łaska, której nie widzimy. Życie bez sakramentów jest martwe.

Wierzę, że w całym tym trudnym doświadczeniu, Jezus nie opuścił nas nawet na jedna najkrótszą chwilkę. Dziękuję Bogu za ludzi, których nam posłał i za doświadczenie, które bardzo mocno utwierdziło mnie w wierze.

Urszula Gumińska, pracownik DPS-u im. Wiktorii Kowalewskiej w Łomży

Po co nam muzyka? Rola muzyki w jednoczeniu Ludu Bożego

„Muzyka jest sztuką, której tworzywem są percypowane przez ludzi dźwięki wytwarzane przez nich głosem i/lub za pomocą instrumentów muzycznych” – ta definicja, zaczerpnięta z Wielkiej encyklopedii powszechnej PWM, stała się dla mnie inspiracją, do podjęcia próby analizy kwestii wskazanej w tytule niniejszego artykułu. Zwraca ona bowiem uwagę na rzeczy istotne, porządkuje chaos myśli, któremu można by ulec, opisując zagadnienie, z którym bądź co bądź spotykamy się niemalże na co dzień. Muzyka wylewa się bowiem z radia, smartfonów, dociera do nas z głośników na stacjach kolejowych i przystankach metra. Jesteśmy w dużej mierze jej konsumentami, nie zastanawiając się, czym ona naprawdę jest i w jaki sposób na nas oddziałuje.

Źródłem muzyki są emocje. Wystarczy tylko posłuchać dyskusji na Autostradzie Słońca między włoskim policjantem i jego rodakiem kierowcą. Nie ma tutaj mowy o spokojnej wymianie zdań; słowa wypowiadane są na różnych wysokościach dźwięku, układają się w pasaże. Przypomina mi się moja pierwsza wizyta w Akademii Muzycznej w Krakowie, gdy jedna z moich późniejszych koleżanek śmiała się w sposób jednoznacznie kojarzący się z melodią wyjętą „żywcem” z arii Królowej Nocy z Czarodziejskiego fletu W. A. Mozarta. Emocje można wyrażać również grą na instrumentach. Mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe jeden z moich współbraci, gdy wspomnę, z jaką pasją wyżywa się na fortepianie, dając upust swoim odczuciom. Słuchając skrzypiec w rękach mistrza, często ulegamy pokusie domysłów, o czym w danej chwili gra albo co swoją grą chce wyrazić. Pole interpretacji zawęża się, gdy muzyka jest połączona ze słowem bądź, gdy mu towarzyszy. Samo słowo zaś w połączeniu z muzyką ulega wzmocnieniu, wzbogaceniu o stany niewyrażalne werbalnie.

Jesteśmy konsumentami muzyki – to piętno naszej epoki. Wygląda na to, że wynalezienie urządzeń zapisujących dźwięki zadało cios praktyce wspólnego muzykowania. Gdzie te czasy, kiedy podczas wieczerzy wigilijnej powszechnie śpiewało się wspólnie kolędy przy akompaniamencie popularnych instrumentów: akordeonu, gitary, skrzypiec? W każdej rodzinie zawsze znalazł się ktoś, kto potrafił grać. Wielu było bardzo sprawnych w tej materii – ćwiczyli pilnie, choć nie brakowało im innych obowiązków. Również i dzisiaj zdarzają się takie rodziny. Często wspominam moją znajomą, która po całodziennej pracy w domu i w gospodarstwie rolnym wieczorem chwytała skrzypce i jechała do domu parafialnego na próbę orkiestry przed odpustem. Każdy z jej wnuków na czymś grał; między innymi dlatego spotkania rodzinne były wydarzeniami wyczekiwanymi z radością.

Jesteśmy konsumentami muzyki – warto jednak uważać na to, czym się karmimy. Nie zawsze najlepszym kryterium jest własne upodobanie. Należy bowiem mieć świadomość, z czego ono się zrodziło. Można np. paść ofiarą świadomej polityki nadawców utworów muzycznych, którzy „produkują” przeboje, często je emitując. Wybitny dyrygent brytyjski Nicolaus Harnoncourt pisze w swojej książce Muzyka mową dźwięków, że człowiek chętnie słucha tego, co już zna. Trudno się nie zgodzić z takim twierdzeniem, widząc wypełnione po brzegi sale, na których prezentuje się muzykę mającą trwałe miejsce w ludzkiej wyobraźni, jak np. Requiem Mozarta. Brakuje natomiast ciekawości w poznawaniu nieznanych, nowych światów muzycznych, dotyczy to również muzyki popularnej. Kolejny z moich współbraci, pracujący wśród młodzieży i dzieci, zwrócił kiedyś uwagę na to, że młodzi ludzie obecnie nie kupują płyt. Często słuchają jednego tylko przeboju, ściągniętego za pomocą aplikacji streamingowej na swój telefon komórkowy. Nie interesują się całą twórczością danego zespołu muzycznego, być może nawet nie śledzą słów piosenek. Mam wrażenie, że poddają się prostemu zabiegowi tzw. twórców przebojów, którzy wiedzą, jaki haczyk zastosować, żeby pozyskać słuchaczy. Świat muzyki jest przebogaty, a i dostęp do niego coraz łatwiejszy. Warto czerpać z niego pełnymi garściami, a nie tylko jednym palcem…

W obecnym czasie pandemii prawdziwą troską napawa los koncertów muzycznych, najlepiej jest bowiem obcować z muzyką tworzoną w czasie rzeczywistym. W takich właśnie okolicznościach istnieje przedziwna współpraca między muzykiem wykonawcą i, nie bójmy się tego słowa, muzykiem odbiorcą dzieła. Odpowiednio wyedukowana, wrażliwa i oczywiście życzliwa publiczność może przyczynić się do powstania jedynego w swoim rodzaju wykonania dzieła – działa bowiem inspirująco, stwarza niepowtarzalną atmosferę. Do tego dochodzi jeszcze miejsce, w którym wykonuje się utwór. To nie tylko sale koncertowe, ale również pomieszczenia sakralne, a nawet lokacje w plenerze, które otrzymują nową jakość, ożywają. W sercach ludzi budzi się pozytywne uczucie: radość obcowania z harmonią.

Wspomniałem, że muzyka wypływa z emocji, a nawet do pewnego stopnia jest ich wyrazem. Dobrze wiemy, że emocje bywają rozmaite. Istnieją nie tylko radość, szczęście czy euforia, ale również smutek, melancholia i rozpacz; ostatnimi czasy spotykamy się poza tym z agresją, wściekłością, nieraz buntem. Te i wiele innych uczuć należą do naszego świata i są wyrażane również za pomocą muzyki. Szczęśliwi są ci wszyscy, którzy potrafią wyrazić swoje emocje, szczególnie ci, którzy umieją wyrazić je twórczo. Może dać do myślenia fakt, że dzieci pozbawione zmysłu wzroku dużo lepiej się rozwijają, aniżeli te pozbawione słuchu – są one bowiem w stanie wyrazić swoje przeżycia, dać im upust. Muzyka bardzo w tym pomaga, ponieważ prezentuje rozmaite stany wewnętrzne. Jej wartość jest tym większa, im lepiej potrafi to zrobić; w moim zaś przekonaniu jest tym wartościowsza, im więcej pozytywnych, twórczych strun jest w stanie poruszyć w człowieku.

Muzyka odgrywa istotną rolę także w życiu wiernych. Papież Franciszek podczas audiencji generalnej 12 czerwca 2013 roku skrótowo przybliżył tę myśl. Po pierwsze, zwrócił uwagę, że wszyscy ludzie są wezwani do udziału w Ludzie Bożym, niemniej jednak jego członkami stają się ci, którzy narodzą się na nowo z wody i Ducha Świętego – przyjmą wiarę w Chrystusa i chrzest święty; wymagana jest więc czynna odpowiedź człowieka na dar Boży. Zadając zatem pytanie, jaką rolę odgrywa muzyka w jednoczeniu Jezusowej owczarni, powinniśmy się skupić na Kościele jako wspólnocie wierzących. Szczytem działalności Kościoła jest święta liturgia, obejmująca Eucharystię, Liturgię Godzin i sakramenty. Wiemy dobrze z własnego doświadczenia, że towarzyszy jej muzyka; warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że jest ona konstytutywnym, a więc niezbywalnym elementem uroczystej celebracji. Ze szczególną mocą jest to podkreślane w dokumentach Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Myślę, że i dla nas jest to zrozumiałe, zważywszy na rolę, jaką w ludzkim życiu odgrywają emocje. Niepodobna, żeby człowiek wiązał tylko część swojej osobowości z wyznawaną wiarą. Wzorem dla każdego chrześcijanina jest bowiem Jezus Chrystus, który oddał się Ojcu całkowicie dla naszego zbawienia. Musi się oczywiście przy tej okazji zrodzić pytanie: jaka to miałaby być muzyka, która wyrażałaby emocje chrześcijanina? Już papież św. Pius X w motu proprio Inter pastoralis officii solicitudines z 1903 roku stwierdził, że winna się ona cechować świętością i doskonałością formy. Ten wymóg formalny zderza się z naszym wyobrażeniem o muzyce w ogóle, słabą edukacją w tym zakresie, z nieumiejętnością wyrażania uczuć w śpiewie czy grze na instrumencie oraz z „konsumpcjonizmem muzycznym”. Pandemiczne obostrzenia w życiu społecznym obnażyły również słabe przywiązanie wiernych do liturgii. Coraz więcej członków Kościoła dochodzi do wniosku, że może się bez niej obyć. Inaczej sprawa ma się z tymi, którzy mają doświadczenie liturgii pięknej, dobrze przygotowanej – również pod względem muzycznym. Ileż poczucia mocy wspólnoty daje np. wspólny śpiew hymnu Ciebie Boga wysławiamy! W czasach ucisku komunistycznego ze łzami śpiewaliśmy Boże, coś Polskę, czując potężne oparcie w umiejętnej, pełnej ekspresji grze na organach. Ileż wzruszeń przynoszą słowa przeistoczenia śpiewane solo przez kapłana czy doksologii przez gromki chór celebransów! Gdy zaś na uwielbienie zabrzmi słodka polifonia mistrza Palestriny, łatwiej jest zatopić się w Bogu, który przyszedł na ziemię, by dać się nam jako pokarm. Takie okoliczności pozwalają rzeczywiście poczuć się wspólnotą i zatęsknić za nią zarazem. Do takiego Kościoła chce się wracać i nikomu, kto tego doświadczył, nie trzeba tłumaczyć, że transmisja telewizyjna, internetowa czy radiowa to tylko namiastka.

Liturgia w sensie ścisłym nie wyczerpuje oczywiście aktywności członków Kościoła. „Gdzie dwóch lub trzech jest zebranych w moje imię, tam jestem wśród nich”, czytamy w Ewangelii wg św. Mateusza. Tę obecność dostrzega się namacalnie, gdy mówi się z miłością o Bogu wśród bliskich sobie osób. Ta miłość przynosi radość, którą najlepiej wyśpiewać, wygrać. Po każdym Bożym Narodzeniu można usłyszeć lub przeczytać świadectwa rodzin, które spędziły cały wieczór na wspólnym kolędowaniu. Spotkaniom modlitewnym młodzieży często towarzyszy popularna muzyka religijna i piosenki śpiewane przy akompaniamencie gitary. Można wśród nich odnaleźć prawdziwe perełki, które zachwycają prostotą i wysokim poziomem muzycznym. Ich forma rzeczywiście ma swoje źródło w muzyce popularnej, ale natchnienie, w którym powstają oraz oddanie Bogu nadają im charakter sakralny. Nad doskonałością formy trzeba pracować, ale przede wszystkim śpiewać i grać, bo właśnie praktyka czyni mistrzem. Ogromną rolę w tworzeniu dobrych wzorców takiej muzyki odgrywają sacrosongi (festiwale muzyki sakralnej – przyp. red.), na których różne zespoły rywalizują ze sobą i zdobywają nagrody, by w dalszej kolejności prowadzić warsztaty muzyki religijnej. Szczególnie wartościowe piosenki mogą się stać również narzędziem, które można wykorzystywać w katechezie, pozwalają one bowiem lepiej sobie przyswajać usłyszane treści.

Kościół namawia do gromadzenia się na koncertach muzyki religijnej. Jeżeli są na nich grane utwory dawnych mistrzów, które niegdyś były wykorzystywane w liturgii, koncerty te mogą się odbywać w świątyniach i takie wydarzenia rzeczywiście mają miejsce. Przy takiej muzyce wierni nie tylko jednoczą się we wspólnym przeżywaniu dzieła, ale otrzymują często również solidną porcję wiedzy religijnej – wystarczy tylko poprzedzić wydarzenie stosownym komentarzem i ująć je w ramy kapłańskiego błogosławieństwa.

W wielu miejscach odbywają się również koncerty plenerowe, gdzie mogą się dzielić swoją wiarą również ci muzycy, którzy zajmują się muzyką świecką, a wyszli czasem ze środowisk przepełnionych wrogością wobec Kościoła. W pewnych okolicznościach okazuje się bowiem, że ich świadectwo trafia do ludzi znajdujących się daleko od Boga, może się zatem stać formą preewangelizacji. Człowiek, który mówi bądź śpiewa o swojej bezradności, złości, niezgodzie na rzeczywistość, wcale nie musi być daleko od Chrystusa. Jego emocje w gruncie rzeczy towarzyszą w jakimś stopniu nam wszystkim, bez względu na to, na jakim etapie rozwoju duchowego się znajdujemy.

Papież Franciszek naucza, że misją Ludu Bożego „(…) jest bycie znakiem miłości Boga, (…) niesienie w świat Bożej nadziei i zbawienia”. Muzyka może stać się doskonałym nośnikiem takiego przesłania pod warunkiem, że wybrzmiewa z serca oddanego Bogu i jest stale udoskonalana. Ważne jest również to, by wybrzmiewała we właściwym miejscu. Uważam, że Kościół potrzebuje pieśni, by się przy niej jednoczyć jak przy sztandarze, by poczuć się wspólnotą.

o. Tomasz Jarosz CSsR

ŚWIĘTY ALFONS – ZJEDNOCZENIE Z BOGIEM PRZEZ MODLITWĘ

Nawet pobieżne przyjrzenie się historii ludzkości pozwala stwierdzić, że człowiek od zawsze starał się nadać sens swojemu życiu. Rezultaty odkryć archeologicznych ukazują jego ewolucyjne dojrzewanie do wielu ról, do których przyjęcia zmuszało go życie. Nadawanie sensu związane więc było ze sztuką przetrwania, ze zdobyciem pożywienia, z budownictwem, obronnością, itp. Stopniowo duch ludzki dojrzewał do organizowania się we wspólnoty zamieszkania.

Wraz z tym „ziemskim” nadawaniem sensu swoim dniom, ludzie odkrywali w sobie również pewną intuicję dotyczącą życia religijnego. Człowiek dostrzegł, że „musi być coś jeszcze”. Obserwując stworzony świat, piękno, porządek i logikę, jakie z niego emanowały, duch ludzki wyczekiwał na ukazanie się twórcy tego, co go otaczało. Można w tym miejscu użyć pewnego obrazu: „Wchodzimy do pokoju. Widzimy, że jest pięknie uporządkowany, że stoi nakryty do posiłku stół, na stole wazon ze świeżymi kwiatami. Ktoś to dla nas przygotował. I oczekujemy na ten moment, gdy ten ktoś się objawi, ktoś, kto za tym wszystkim stoi”. Podobnie ze światem. Człowiek dostrzegł, że ktoś musiał to wszystko zaaranżować, że jest tu jakiś ślad zamysłu, bardzo doskonałego.

Drugą rzeczywistością, która skłoniła człowieka do wypatrywania sensu poza sobą, było istnienie zła oraz rodząca się z tego faktu potrzeba: pragnienie wyzwolenia, pokonania cierpienia i śmierci. W pewnym sensie Pan Bóg „musiał” się człowiekowi objawić, odpowiadając mu na pytanie o sens rzeczywistości, która go otaczała. Objawienie to konkretyzuje się w historii Abrahama aby, poprzez wieki historii Starego Testamentu, osiągnąć swoją pełnię w osobie Jezusa Chrystusa, który jest kluczem do zrozumienia wszelkiego sensu. „Jest”, a nie tylko „był”. Chrystus bowiem nie jest jedynie kwestią przeszłości, nie jest jedynie mądrym mistrzem, gromadzącym wokół siebie uczniów, nie jest również pacyfistycznym rewolucjonistą miłości – jak wiele osób chciałoby Go widzieć. Jezus jest jedynym Zbawicielem człowieka. I aby to dzieło zbawienia mogło trwać nadal w historii, Chrystus założył Kościół, w którym nieprzerwanie przebywa. Jest obecny, udziela się, oddaje się w nasze ręce.

Również i my dzisiaj, w I połowie XXI wieku stawiamy sobie podobne pytania jak ludzkość przed nami. Tyle, że jesteśmy w pewnym sensie po drugiej stronie lustra:  żyjemy w historii Kościoła, w realnej obecności Jezusa Chrystusa, zmartwychwstałego Pana – mamy więc dostęp do prawdy. A jednak tak trudno jest nam według niej żyć. Każdy z nas chyba w jakiś sposób doświadcza, że – choć znając dobrze Boże drogi – skłonny jest do chodzenia własnymi ścieżkami, do niestawiania sobie pytań o Bożą wolę odnośnie tej czy innej sprawy.

Dlatego też warto sięgać do tych, którzy byli przed nami, którzy – tak jak my – zmagali się ze swymi słabościami, a jednocześnie gorącym sercem kochali Boga i osiągnęli świętość. Spójrzmy więc dziś na osobę św. Alfonsa Liguori, założyciela naszego Zgromadzenia. W jaki sposób on poruszał się po ścieżkach życia, mając tak wiele trudności na różnych jego etapach (nieudana kariera prawnicza, konflikt z ojcem, droga powołania kapłańskiego, założenie nowego zgromadzenia, doświadczenie opuszczenia itd.)?

W tradycji chrześcijańskiej relację człowieka z Bogiem, który się objawił, nazywamy duchowością. Jest ogromny ocean sposobów, poprzez które ludzie przez całe wieki tę relację ujmowali. O charakterystyce danego aspektu duchowości chrześcijańskiej decydowała z pewnością osobowość konkretnego człowieka (jego historia, wrażliwość, pobożność, formacja teologiczna), ale również religijny klimat danej epoki czy też wydarzenia społeczno-polityczne. W tym kontekście możemy mówić o duchowości św. Alfonsa, a więc o jego sposobie przeżywania relacji z Bogiem. Duchowość bowiem, to nie jakaś forma dodatku do życia wiarą, ale właśnie sposób życia wiarą, po prostu – sposób życia.

Filarami tego, co nazywamy duchowością św. Alfonsa, są kluczowe momenty z ziemskiego życia Jezusa. Tradycyjnie ujmuje się to w triadę: Wcielenie – Męka i śmierć – Eucharystia (a w ramach tej tajemnicy trzy „momenty”: ofiara Mszy Świętej, komunia święta, rzeczywista obecność). Każda z tych rzeczywistości stanowiła dla naszego założyciela przedmiot głębokiego namysłu, tam bowiem odnajdywał doświadczenie spotkania z żyjącym Jezusem, którego nieustannie uczył się kochać.

Wraz z chrystocentryczną duchowością św. Alfonsa na drugim skrzydle dyptyku znajduje się kult błogosławionej Dziewicy Maryi, którą czcił jako Pośredniczkę wszelkich łask, Niepokalaną i Współodkupicielkę.

Św. Alfons zachęcał, aby korzystać z dostępnych środków, które zagwarantują człowiekowi pewność na drodze zjednoczenia z Bogiem prowadzącej do świętości. Na pierwszym planie znajdują się medytacja oraz modlitwa. Dzięki głębokiemu życiu modlitwy człowiek może w zdrowy sposób dystansować się od spraw drugorzędnych i jednoczyć się coraz ściślej z Jezusem Chrystusem.

Oczywiście, powyższe słowa zakładają, że dany człowiek szuka Boga, że jego serce dla Niego bije, że w jakimś sensie „ma wiarę”, a więc i żywą relację z Chrystusem. Stąd też będzie on pojmował zjednoczenie się z Bogiem i szukanie Jego woli jako coś dla siebie korzystnego. Tak samo przyjęcie postawy distacco (dystansu) wobec wszystkiego, co przeszkadza w pójściu za Chrystusem, będzie rozumiał jako coś naturalnego, choć często trudnego.

Dzieło, które św. Alfons całkowicie poświęcił tematowi modlitwy, w języku polskim zatytułowane zostało: Modlitwa – środek zbawienia[1] (tytuł oryginalny w języku włoskim brzmi: Del gran mezzo della preghiera). Już we wstępie do niego bardzo dosadnie wyjaśnia konieczność modlitwy na naszej drodze do zbawienia. Jest ona światłem, które pozwala człowiekowi w sposób pewny kroczyć przez życie:

«Jeśli nie będziemy się modlić, nie potrafimy być wierni światłu, jakie Bóg nam daje, ani obietnicom, jakie składamy. A przyczyna jest następująca: do spełniania dobrych uczynków, do zwycięstwa nad pokusami i praktykowania cnót, czyli do zachowania przykazań Bożych, nie wystarczą oświecenia ani nasze rozważania i postanowienia, lecz najbardziej potrzebna jest nam aktualna pomoc Boga. Tej pomocy Bóg udziela wyłącznie temu, kto się modli, i to wytrwale»[2].

Modlitwa nie jest więc dla Alfonsa jakimś dodatkiem do życia, lecz nieustannym przebywaniem w Bożej obecności. Warto o tym pamiętać zwłaszcza gdy myślimy o naszych pacierzach. Jest chlubną tradycją rozpoczynać i kończyć dzień właśnie modlitwą. Mówi się, że poranny i wieczorny pacierz to jakby „zawiasy” całego dnia. Nie oznacza to jednak, że poza tymi momentami mamy żyć „jakby Boga nie było”: chrześcijanin ma świadomość przebywania w Bożej obecności cały czas. Stąd też często słyszymy w kościele zachęty, aby wykorzystywać momenty w ciągu dnia: różaniec w drodze do pracy, krótka adoracja w kościele kiedy akurat przechodzimy obok. Są osoby, które w miarę możliwości starają się uczestniczyć w codziennej Mszy Świętej, inni z kolei sięgają po tzw. brewiarz, czyli Liturgię Godzin. A dlaczego by nie wrócić do zapomnianej trochę formy krótkich modlitw, tzw. aktów strzelistych? Święty Alfons, na końcu omawianej książki, zamieszcza kilkadziesiąt myśli i aktów strzelistych. Przytoczmy chociaż niektóre z nich:

«Mogę stracić wszystko, bylebym nie stracił Boga», «Jezus i Maryja to moja nadzieja», «Jezu, Ty sam mi wystarczasz!», «Nie dozwól, abym oddalił się od Ciebie», «Oto jestem, Panie, uczyń ze mną, co Ci się podoba!», «Czekałeś aż Cię pokocham, Panie; tak, pragnę Cię miłować!», «Tobie poświęcam życie, które mi jeszcze zostało», «Kochaj, Panie, tego grzesznika, który bardzo Cię obraził!», «Maryjo, pociągnij mnie całego do Boga!»[3].

Wiele zależy od nas, na ile zechcemy być ludźmi modlitwy, dając Bogu czas i przestrzeń naszej codzienności.

Wydaje się koniecznym, by zwrócić uwagę na jeszcze jeden niezmiernie ważny aspekt modlitwy, o którym wspomina św. Alfons. Chodzi o momenty, w których doświadczamy pokusy. Nikt z nas chyba nie jest tak naiwny by sądzić, że będzie zachowany od pokus. Sam Jezus musiał się konfrontować z podszeptami złego ducha, gdy był osłabiony po okresie postu (por. Mt 4, 1-11). Pokusy te przybrały bardzo „inteligentną” formę, szatan bowiem niejako ukrył się za treścią Bożego słowa: «jest przecież napisane» (Mt 4,6). W kontekście modlitwy jako obrony przed grzechem, św. Alfons przywołuje opinię św. Tomasza z Akwinu:

«[…] modlitwa jest najbardziej skuteczną bronią przed wrogami. Kto z niej nie korzysta, mówi św. Tomasz, jest stracony. Święty ten uważa, że przyczyną upadku Adama było niezwrócenie się do Boga w czasie pokusy»[4].

Tym, co oddziela nas od Boga, jest właśnie grzech, który zamazuje w nas Boży obraz. Stąd też modlitwa jest środkiem, który pomaga nam zwalczać pokusy, aby nieustannie pozostawać w jedności z Bogiem. Taka modlitwa to również świadectwo przyjęcia pokornej postawy zależności od Boga. Wiemy, że to „nie z nas” jest siła, by odeprzeć napaści złego ducha. Święty Alfons przestrzega, aby unikać postawy pychy podczas modlitwy. Stwierdza, że Pan Bóg «jakby nie słyszał modlitw ludzi pysznych, polegających na własnych siłach i dlatego pozostają oni we własnej nędzy»[5].

Trwanie w żywej relacji z Bogiem dzięki modlitwie pozwala również nie popadać w postawę osądzania naszych bliźnich. Należy, w pewnym sensie, odznaczać się czymś, co możemy nazwać „zdrowym myśleniem o sobie samym”. Nie chodzi tutaj oczywiście o egoizm, jakieś skoncentrowanie się na swoich potrzebach. To przede wszystkim troska o relację „ja-Bóg”. Bywa, że tracimy czas, energię, nerwy, wypowiadamy wiele słów – wszystko na temat innych ludzi, ich życia, ich pobożności. To błąd. Pan Bóg zdaje się mówić do nas: „zajmij się swoim życiem, szukaj Mnie, mojej woli; Ja sam z każdym mam oddzielną relację, każdego szukam, każdemu chcę dać się poznać”. Tym gorzej, jeśli nasze porównywanie się z innymi kończy się jakimś samouwielbieniem i wywyższaniem się nad drugim, rzekomo gorszym od nas. W tym kontekście św. Alfons przestrzega:

«Niech więc każdy strzeże się próżnej chwały i niech nie dziwi się grzechom innych, lecz raczej patrzy na siebie jako gorszego od innych, mówiąc: Panie, gdybyś mnie nie wspomógł, postąpiłbym jeszcze gorzej»[6].

Aby postępować na drodze zjednoczenia z Bogiem przez modlitwę, potrzeba nam wytrwałości. Pewną przeszkodą w wyrabianiu w sobie tejże postawy jest nasz styl życia ukierunkowany na wygodę i omijanie trudności. Z jednej strony jest to zrozumiałe, ponieważ żyjemy w czasach, w których wiele wymiarów naszego życia jest uproszczonych, jesteśmy w stanie osiągnąć wiele celów bez nakładu sił i czasu. Problem w tym, że taka „droga na skróty” nie dotyczy życia duchowego. Tutaj trzeba po prostu swoje „wyklęczeć”, przeczytać, wysłuchać. Trzeba dać swój czas, talenty, siły, aby trwać w życiodajnej relacji z Bogiem. Święty Alfons pisze:

«Wytrwałość aż do końca osiąga się przez nieustanne zwracanie się do Boga, rano, wieczorem, podczas medytacji, w czasie Mszy Świętej, komunii świętej, zawsze, a szczególnie gdy nadchodzi pokusa, powtarzając: Panie, wspomóż mnie! Panie, bądź ze mną, trzymaj swą dłoń na mojej głowie! Nie opuszczaj mnie, Panie! Zmiłuj się nade mną!»[7]

Pokorna i wytrwała modlitwa, świadomość własnej słabości oraz pełna ufność w to, że szukając woli Bożej i pełniąc ją, osiągniemy pokój serca – to zapewne niektóre z ważnych wymiarów naszej relacji z Bogiem. Cóż bowiem ostatecznie może być ważniejszego od zjednoczenia się z Nim tutaj, na ziemi, by potem – pogodnie – przejść do życia wiecznego? Św. Alfons jest niewątpliwie wielką pomocą w tym, by tak właśnie się stało. Czytajmy to, co nam zostawił, bo to droga pewna i bezpieczna. Niech i w nas spełni się to, o co nasz założyciel prosił Najświętszego Odkupiciela: «Jezu, spraw, abym zanim umrę, cały był Twój»[8].

o. Sylwester Pactwa CSsR


[1] A.M. de Liguori, Modlitwa – środek zbawienia, w Tenże, Stając przed Bogiem, Kraków 2001, 15-131.

[2] Tamże, 18.

[3] Tamże, 129-131.

[4] Tamże, 25.

[5] Tamże, 57.

[6] Tamże, 59.

[7] Tamże, 77.

[8] Tamże, 129.