Inauguracja roku akademickiego 2023/24

Rok akademicki 2023/24 jest dla nas zdecydowanie rokiem wielkich zmian. Jest to pierwszy rok, podczas którego studiować będziemy w Instytutcie Teologicznym Księży Misjonarzy, na krakowskim Stradomiu. W sobotę, 18 października 2023 roku, wzięliśmy udział w uroczystej inauguracji roku akademickiego na ITKMie.  Uroczystości rozpoczęły się, w kościele seminaryjnym pw. Nawrócenia św. Pawła, Eucharystią pod przewodnictwem ks. Dariusza Wilka CSMA, Przełożonego Generalnego Zgromadzenia św. Michała Archanioła. Wśród koncelebransów był obecny Prowincjał Redemptorystów o. Dariusz Paszyński. Przełożony Michalitów, w homilii zauważył, że od kapłana nie wymaga się, by był tylko „tytanem intelektualnym lub fizycznym”, ale przede wszystkim, by był mocny duchem. Michalita zwrócił uwagę, że studia filozoficzne i teologiczne rozpoczynają się od żywej relacji z Bogiem.

Po Mszy świętej udaliśmy się do auli Instytutu, gdzie został odśpiewany hymn Gaude Mater Polonia.  Następnie ks. dr Szczepan Szpoton CM, dyrektor instytutu, opierając swoje wystąpienie na słowach św. Wincentego a Paulo, zaznaczył jak ważna w przygotowaniu do święceń, jest formacja intelektualna. Rzetelna praca na studiach będzie przynosiła owoce w postaci solidnego życia kapłańskiego. Następnie swoje przemówienia wygłosili: ks. dr Paweł Holc CM, Wizytator Polskiej Prowincji Zgromadzenia Księży Misjonarzy, ks. prof. dr hab. Jan Dziedzic, dziekan Wydziału Teologicznego UPJP2.

Kolejnym punktem uroczystości był wykład inauguracyjny zatytułowany: Cztery zatrute rzeki, który wygłosił ks. dr Henryk Skoczylas CSMA, autor wielu książek z dziedziny teologii. Ksiądz Henryk, wychodząc od Księgi Rodzaju i opisanego tam początku grzechu, przedstawia dokładnie cztery grzechy, które według starożydowskich pism, zrodziły się z grzechu pierworodnego. Są nimi: Bałwochwalstwo, Nieczystość, Zabójstwo oraz Oszczerstwo. Kościół jawiący się ludziom jako ciepły dom rodzinny, przeciwdziała tym grzechom i jest odpowiedzią na potrzeby ludzi żyjących w trzecim tysiącleciu. Obchody uroczystości zakończyliśmy obiadem w refektarzu zakonnym Księży Misjonarzy, gdzie mieliśmy okazję porozmawiać o czekających na nas wyzwaniach studenckich.

Stojąc u progu rozpoczynającego się roku akademickiego w Instytucie Teologicznym Księży Misjonarzy jesteśmy pełni nadziei. Pragniemy dać z siebie wszystko, by  dobrze przygotować się intelektualnie do wyzwań czekających na nas w przyszłym życiu kapłańskim. Jesteśmy świadomi, jak ważne jest, by Redemptoryści byli ludźmi dobrze wykształconymi, zarówno z dziedziny filozofii jak i teologii.

Robert Krotowski CSsR

Nowy rok zaczynamy u Matki

Nasza wspólnota Wyższego Seminarium Duchownego Redemptorystów wzięła udział w uroczystej inauguracji roku akademickiego na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Uroczystość, tak jak w poprzednich latach, miała charakter pielgrzymki dziękczynno-błagalnej do Sanktuarium Pasyjno-Maryjnego w Kalwarii Zebrzydowskiej.

Inauguracja rozpoczęła się w o godzinie 10:30 w auli św. Jana Pawła II. Rektor UPJP2 – ks. prof. dr hab. Robert Tyrała powitał wszystkich zgromadzonych oraz podziękował za gościnę zakonowi bernardynów. Następnie odbył się wykład inauguracyjny, który wygłosił ks. dr hab. Andrzej Kielan – kierownik kierunku teologicznego na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie. Wykład nosił tytuł: Religia wobec popkultury. Ksiądz doktor spróbował w nim spojrzeć na współczesną religijność przez pryzmat zglobalizowanej kultury popularnej, zadając pytanie, czego może nauczyć nas ona o nas samych i naszym przeżywaniu religijności. Za ten krótki – zaledwie 15 minutowy referat – otrzymał od zgromadzonych brawa.

O godzinie 11:00 rozpoczęła się w kalwaryjskiej bazylice Najświętsza Eucharystia, podczas której słowo do zgromadzonych wygłosił ks. dr hab. Adam Kubiś, prof. KUL. Była to piękna refleksja oparta o pierwsze czytanie z księgi proroka Zachariasza o nowej Jerozolimie. Kaznodzieja umiejętnie zawarł w swej homilii zachętę wobec słuchaczy oraz dogłębne wyjaśnienie tekstu biblijnego. Po Mszy Świętej wszyscy uczestnicy pielgrzymki udali się na obiad do klasztornego refektarza oraz do sanktuaryjnej restauracji.

Ostatnim punktem inauguracji była droga krzyżowa, która ze względu na złą pogodę odbyła się w krużgankach klasztornych. Każdą stację prowadzili klerycy z innego seminarium duchownego, afiliowanego do papieskiej uczelni. Rozważania zaczerpnięte zostały z nauczania papieża Benedykta XVI.

Jakub Ciepły CSsR

Otwieramy nowy rozdział w historii WSD!

Możemy stanowczo stwierdzić, że aktualna wspólnota naszego seminarium od 17 września bieżącego roku zarysowuje nowy rozdział w dziejach Wyższego Seminarium Duchownego Ojców Redemptorystów. Albowiem, po 102 latach działalności naszego WSD w Tuchowie –  małopolskim miasteczku koło Tarnowa – zmieniamy jego siedzibę, przenosząc tę instytucję do Krakowa – Klasztoru Redemptorystów przy Sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy na Podgórzu. To niewątpliwie historyczny czas, ponieważ wraz z rozpoczęciem nowego roku formacyjnego oraz akademickiego inicjujemy   n o w e   ż y c i e   we wspólnocie, bo w innym miejscu, innych okolicznościach i warunkach oraz w innym otoczeniu, zwłaszcza studyjnym. Na decyzję o zmianie miejsca Domu Formacji dla redemptorystów-kleryków w Polsce, podjętej przez o. Prowincjała i całą Radę Warszawskiej Prowincji Zgromadzenia wpłynęła przede wszystkim mała liczba młodych osób, w ubiegłych latach, pragnących wstąpić do Redemptorystów na drogę ku życiu zakonnemu lub kapłańskiemu. Dlatego trzeba nieustannie modlić się o dar nowych i świętych powołań!…

Swego czasu, kiedy pierwszy etap formacji podstawowej w naszej prowincji Zgromadzenia mieścił się w Krakowie i trwał 2 lata, kandydaci do wspólnoty Ojców i Braci Redemptorystów studiowali w naszym klasztorze filozofię… Tym razem natomiast, nasze studium filozoficzne, jak i teologiczne od roku formacyjnego 2023/2024 będzie znajdowało się na Stradomiu w gmachu Teologicznego Instytutu Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo. Będziemy kształcić się na sześciu rocznikach studiów, dołączając do seminarzystów
z innych zgromadzeń zakonnych – poza misjonarzami – między innymi do michalitów, pijarów, saletynów…

Otwieramy NOWY ROZDZIAŁ w naszym życiu i funkcjonowaniu na co dzień jako zakonników i studentów… Po tygodniu naszego skupienia, wzięliśmy się – w gruncie rzeczy z całą wspólnotą Redemptorystów w Krakowie – do organizacji naszego wspólnego życia zakonnego. Nadal te prace trwają, dlatego prosimy Szanownych Czytelników, Wszystkich Ludzi Dobrej Woli o modlitwę za nas – za całą naszą wspólnotę: za Ojców Formatorów, kleryków oraz Ojców i Braci Redemptorystów, posługujących w Krakowie, abyśmy w naszej codzienności pełnili Wolę Boga zgodnie z charyzmatem naszego Zgromadzenia. Niech Matka Boża Nieustającej Pomocy, która szczególnie króluje w naszej wspólnocie, będzie nam najlepszą ucieczką we wszystkich sprawach… Niech wstawiennictwo świętego naszego Ojca Alfonsa Liguoriego również nam towarzyszy…

Patryk Czajkowski CSsR

Rekolekcje przed rozpoczęciem roku akademickiego

W dniach 18-22 września 2023 r. uczestniczyliśmy w rekolekcjach rozpoczynających kolejny rok formacji w Wyższym Seminarium Duchownym Redemptorystów, które od teraz mieści się w Krakowie. Skupieniu, w którym brali udział także dwaj bracia junioryści oraz dwaj współbracia ze Słowacji, przewodził ks. dr Arkadiusz Zawistowski – Krajowy Duszpasterz Służby Zdrowia i kapelan szpitala w Warszawie.

Temat rekolekcji brzmiał: „Przechowujemy skarb w naczyniach glinianych”, zaczerpnięty z Drugiego Listu do Koryntian. Ksiądz Arkadiusz wskazywał, że skarbem tym jest wiara, a naczyniem nasze człowieczeństwo. Przez kolejne dni towarzyszyły nam myśli takie jak: radość z bycia chrześcijaninem, wdzięczność za rodzinę czy modlitwa o powołania. Rekolekcjonista wielokrotnie zachęcał nas do zaprzyjaźnienia się ze świętymi, wskazując, że można ich tu spotkać niemal na każdym kroku, a „Królewski Kraków aż kipi świętością”. Podczas konferencji ks. Arkadiusz dzielił się także swoim bogatym doświadczeniem pracy z chorymi i świadectwem wiary.

Szczególnym momentem każdego dnia była wieczorna adoracja Najświętszego Sakramentu, zaś w środę jej miejsce zajęła adoracja Krzyża. I tak na przykład podczas czwartkowej adoracji zostaliśmy zaproszeni do tego, aby każdy przeczytał wybrany przez siebie fragment z Pisma Świętego, który jest mu szczególne bliski. Było to piękne, ubogacające świadectwo, w jaki sposób Bóg dotyka i mówi do nas.

Ufamy, że ten czas szczególnego wyciszenia, modlitwy i skupienia pomoże nam dobrze rozpocząć kolejny rok formacji, który z pewnością będzie niezwykły, z powodu nowego miejsca i nowej rzeczywistości w Krakowie.

Jakub Stanisz CSsR

Nabieramy sił przed nowym rokiem akademickim

Drugi pełny tydzień września (od 10 do 17 IX) spędziliśmy w naszym domu zakonnym w Bardzie na wakacjach wspólnotowych. Był to czas odpoczynku, wspólnych wyjazdów oraz bycia ze sobą nawzajem. Tereny Dolnego Śląska obfitują w piękne miejsca, więc codziennie wyjeżdżaliśmy aby pochodzić po górach czy też pozwiedzać historyczne miasta i sanktuaria.

            Największym i jednocześnie najbardziej zachodzącym w pamięć wyzwaniem był nasz wyjazd do Pragi. Wyruszyliśmy z samego rana, by około godziny 9:00 przybyć na miejsce. Tam czekał już na nas ojciec Jan Kunik CSsR, który swój nowicjat przeżył w Lubaszowej, a obecnie posługuje w sanktuarium w Svata Hora. Nasze zwiedzanie stolicy Czech rozpoczęliśmy od odwiedzin w katedrze św. Wita, Wacława i Wojciecha. Tam pod przewodnictwem ojca prefekta i ojca Jana uczestniczyliśmy w Mszy Świętej po której przewodnik przedstawił nam historię kompleksu zamkowego na którego terenie leży katedra oraz przeprowadził nas po miejscach spoczynku świętych, których ciała zostały tam pochowane w okazałych grobowcach. Następnie udaliśmy się na obiad złożony z potraw regionalnych, po którym ojciec Jan przeprowadził nas po starówce praskiej pokazując jej piękno i najważniejsze zabytki. Do domu w Bardzie wróciliśmy zmęczeni, lecz zadowoleni.

            Poza wyjazdem zagranicznym zdobyliśmy kilka szczytów górskich, w tym należące do Korony Gór Polski: Śnieżnik, Jagodna i Wielka Sowa. Trasy te nie były tak wymagające jak szczyty Tatr, jednak z każdej rozciąga się piękna panorama pobliskich regionów i szczytów (z wyjątkiem jednego dnia, gdzie wszystko było zasnute gęstą mgłą i z trudem można było dojrzeć szczyt wieży widokowej, nie mówiąc o jakichkolwiek widokach z wieży). Ponadto byliśmy w Muzeum Ziemi Kłodzkiej, gdzie mogliśmy się zapoznać z podziemiami miasta i jego ważniejszymi wydarzeniami i postaciami historycznymi. Odwiedziliśmy również sanktuarium w Wambierzycach, gdzie znajduje się figurka Maryi czczona w tytule Wambierzyckiej Królowej Rodzin. Posługują tam franciszkanie, którzy podjęli nas po bratersku i umożliwili uczestnictwo we Mszy Świętej.

            Na zakończenie naszego pobytu w Bardzie w sobotę zorganizowaliśmy wspólnego grilla, na którym pojawili się również ojcowie z miejscowej wspólnoty. Nasze świętowanie przeniosło się później do sali wspólnej, gdzie kibicowaliśmy naszej drużynie siatkarskiej w finale Mistrzostw Europy. Z przyjemnością patrzyliśmy na grę naszej reprezentacji przeciwko Włochom, którzy również prezentują wysoki poziom gry, tym razem jednak to nasi siatkarze byli lepsi. Następnego dnia po obiedzie wyruszyliśmy w drogę powrotną do naszego nowego domu formacji, do Krakowa.

            Mam nadzieję, że ten czas wakacji dał każdemu z nas sporo sił i energii do rozpoczęcia nowych wyzwań, które przyniesie nam rok akademicki w Instytucie Teologicznym Księży Misjonarzy. Będzie to niewątpliwie rok uczenia się życia w nowej rzeczywistości, jednak z nadzieją patrzymy w przyszłość i wierzymy, że Pan Bóg da każdemu z nas potrzebne łaski do studiowania i posługi w domu krakowskim.

Szymon Niziołek CSsR

Z miłości do Ciebie, Boże

W trakcie naszych wakacji i praktyk pastoralnych przyszedł moment na chwilę zatrzymania. To czas spotkania się we wspólnocie, by razem wyciszyć się i przygotować do ponowienia ślubów.

13. sierpnia przeżywaliśmy nasz dzień skupienia. Prowadził go dla nas ojciec Adam Kośla, nasz prefekt. Podczas tego dnia przyglądaliśmy się naszym ślubom zakonnym oraz samej konsekracji. Każdy z nas mógł na nowo spojrzeć na śluby, które składał Bogu w trakcie pierwszej profesji zakonnej. Dodatkowo mieliśmy okazję ponownie zachwycić się darem powołania, które kolejny rok będziemy kontynuować we wspólnocie Redemptorystów. Centralnym punktem była Eucharystia o godzinie 12:00. Nie zabrakło także modlitwy liturgią godzin czy adoracji Najświętszego Sakramentu. Wzmocnieni spotkaniem z Bogiem, z radością oczekiwaliśmy na ponowienie naszych ślubów.

14. sierpnia przygotowania przeniosły się z formy duchowej na tę materialną – ten dzień spędziliśmy na porządkach w domu przed uroczystością Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Poza tym kontynuowaliśmy przeprowadzkę naszego seminarium do Krakowa, a o godzinie 17:00 towarzyszyliśmy naszym młodszym braciom, którzy rozpoczynali swój kanoniczny nowicjat w Lubaszowej.

W końcu nadszedł ten dzień. 15. sierpnia o godzinie 9:00 wszyscy bracia klerycy i junioryści ponowili swoje śluby zakonne na ręce prowincjała ojca Dariusza Paszyńskiego CSsR. Tegoroczne ponowienie ślubów było wyjątkowe, ponieważ miało ono miejsce na Eucharystii w kaplicy polowej w Tuchowie. Dzięki temu nasza radość nie zatrzymała się jedynie na wspólnocie seminaryjnej, a udzielała się także przybyłym parafianom i gościom.

Dzisiaj także posługę rektora w naszym seminarium rozpoczął ojciec Jacek Zdrzałek, a swoją posługę zakończyli: Ojciec Maciej Sadowski, poprzedni rektor WSD, oraz ojciec Sylwester Pactwa, socjusz prefekta.

Każdy z nas z uśmiechem na ustach i z pokojem w sercu może udać się na dalsze praktyki bądź wakacje domowe. Dziękujemy za każde wsparcie jakie od was otrzymujemy. Wasza modlitwa i wsparcie pomagają nam odważnie kroczyć drogą powołania kapłańskiego i zakonnego zgromadzeniu Najświętszego Odkupiciela.

Bartłomiej Laskowski CSsR

„Chrystus kamieniem węgielnym Kościoła”: VI dzień Wielkiego Odpustu Tuchowskiego

               Szóstego dnia Wielkiego Odpustu Tuchowskiego przypadał pierwszy czwartek miesiąca – dzień mocno związany z modlitwą o powołania i za powołanych do służby Bożej w Kościele. Czwartek był zatem bardzo kapłańskim dniem Wielkiego Odpustu; do Matki Bożej Tuchowskiej pielgrzymowali księża diecezjalni i zakonni przeżywający jubileusze 25 i 50 lat kapłaństwa, księża seniorzy i księża z Dekanatu Tuchowskiego, a także rodzice kapłanów i kleryków oraz nadzwyczajni szafarze Komunii Świętej. Na Lipowe Wzgórze dotarła też pielgrzymka rowerowa z Torunia, a dzień uwieńczyło czuwanie młodzieżowe.

               Odsłonięcie Cudownego Obrazu Pani Tuchowskiej nastąpiło o godzinie 6:00, następnie Eucharystii przewodniczył o. Paweł Zyskowski CSsR, dotychczasowy duszpasterz w Tuchowie. Potem wierni śpiewali Godzinki ku czci Najświętszej Maryi Panny. Kolejna Msza święta odbyła się o godzinie 7:00, a przewodniczył jej o. Andrzej Zając CSsR – misjonarz ludowy z dolnośląskiego Barda.

               Przed Eucharystiami o 9:00 i 11:00 do Wychowawczyni Powołań Zakonnych zwróciły się siostry służebniczki starowiejskie. Opowiedziały one o swoim założycielu – bł. Edmundzie Bojanowskim, podzieliły się świadectwem swojego życia i poprowadziły modlitwę o nowe, święte powołania zakonne i kapłańskie.

               Godzina 9:00 zgromadziła kapłanów diecezjalnych i zakonnych przeżywających rocznice święceń i jubileusz 25 lat kapłaństwa oraz rodziców kapłanów i kleryków. Wspólnej modlitwie przewodniczył ks. dr Marcin Krępa z Czarnej.

Sumie o godzinie 11:00, na której zgromadzili się księża diecezjalni i zakonni przeżywający jubileusz 50 lat kapłaństwa, księża seniorzy i księża z Dekanatu Tuchowskiego, przewodniczył ks. infułat Adam Kokoszka.

Po południu na Lipowe Wzgórze dotarła pielgrzymka rowerowa z Torunia wraz z redemptorystami: o. Adamem Dudkiem i o. Arturem Prusiem. Rowerzyści przejechali ponad 600 km, zatrzymując się jeszcze na Jasnej Górze. Przyznawali, że podjęli ten trud w intencji młodzieży i nowych powołań.

Tradycyjnie przed Mszą świętą o 15:00 wierni modlili się Koronką do Bożego Miłosierdzia, którą prowadziły siostry służebniczki starowiejskie. Po niej nastąpiła Eucharystia pod przewodnictwem ks. infułata Władysława Kostrzewy z Tarnowa. Słowo homilii do wiernych ponownie skierował o. Andrzej Zając CSsR.

Zgodnie ze stałym planem odpustu tuchowskiego, odbyły się kolejne nabożeństwa: różaniec na dróżkach o 16:30, Droga Krzyżowa o 17:15 i Nieszpory Maryjne pod przewodnictwem ojca neoprezbitera, Almara Suchana CSsR.

Wieczorna Eucharystia wiązała się z pielgrzymką nadzwyczajnych szafarzy Komunii Świętej. Modlitwie przewodził i słowo wygłosił ks. dr Bolesław Margański z Tarnowa, obchodzący diamentowy jubileusz 60 lat kapłaństwa. Zgodnie ze zwyczajem, pod koniec Najświętszej Liturgii odbyła się procesja z Panem Jezusem ukrytym pod postacią chleba, która zakończyła się wewnątrz bazyliki modlitwą przed Cudownym Obrazem Pani Tuchowskiej.

W ramach wieczoru maryjnego odbyło się spotkanie młodych. Było to ostatnie z tegorocznego cyklu czuwań młodzieżowych „Droga wewnętrzna”, które odbywały się w każdy trzeci piątek miesiąca. Czuwaniu, pod hasłem „Kościół – kocham i rozumiem”, przewodniczył duszpasterz z Wrocławia, o. Tomasz Marcinek, redemptorysta. W modlitwie pomagały pieśni wykonywane przez scholę składającą się z młodzieży oraz kleryków i ojców redemptorystów. Wieczorne spotkanie rozpoczęło się od konferencji.

Następnie miała miejsce adoracja Najświętszego Sakramentu, podczas której o. Tomasz zachęcił, aby tak jak św. Piotr, postawić sobie pytanie: kim dla mnie jest Jezus? Czuwanie młodzieżowe zakończyła wspólna Eucharystia o godzinie 21:30. W kazaniu o. Marcinek dalej zachęcał młodych do odkrywania i coraz głębszego pokochania Kościoła.

Czwartek zatem był bardzo kapłańskim dniem, pięknie zakończonym młodzieńczym uwielbieniem. To, co najważniejsze, jak ufamy, dokonało się jednak w ciszy ludzkich serc, ale o tym wie najlepiej Bóg i Matka Boża Tuchowska.

Jakub Stanisz CSsR

fot. Jakub Ciepły CSsR

fot. Krzysztof Jasiński

„Święty Kościół grzesznych ludzi”: V dzień Wielkiego Odpustu Tuchowskiego

Piąty dzień Wielkiego Odpustu Tuchowskiego przebiegał pod hasłem: „Święty Kościół grzesznych ludzi”. Kapłani na kolejnych Mszach świętych przybliżali wiernym trudną prawdę o grzechu, niszczącym relację miłości z Bogiem. Został on jednak pokonany przez Jezusa na krzyżu, który daje nam udział w swoim zwycięstwie przez sakramenty oraz naukę Ewangelii, przekazywaną wiernym przez Kościół.

Dzień rozpoczął się tradycyjnie od odsłonięcia Cudownego Obrazu Matki Bożej Tuchowskiej w bazylice o godzinie 6:00. Po Mszy świętej recytowanej odśpiewane zostały Godzinki ku czci Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.

O godzinie 7:00 na dziedzińcu sanktuaryjnym rozpoczęła się pierwsza Eucharystia z nauką odpustową. Mszy świętej przewodniczył i homilię wygłosił o. Adam Kośla CSsR – prefekt Wyższego Seminarium Duchownego Redemptorystów w Tuchowie.

O godzinie 8:40 rozpoczął się pierwszy kwadrans powołaniowy. Prowadziły go siostry Dominikanki z Białej Niżnej, które tego dnia odpowiadały za modlitwy na dziedzińcu sanktuaryjnym. Siostry modliły się także z wiernymi o powołania o godzinie 10:40.

O godzinie 9:00 rozpoczęła się kolejna Msza święta z nauką odpustową, której przewodniczył o. Piotr Kurcius – redemptorysta i wikariusz parafii Nawiedzenia Najśw. Maryi Panny w Tuchowie. Słowo Boże ponownie wygłosił o. Adam Kośla CSsR, prefekt seminarium.

Uroczystej sumie odpustowej przewodniczył tego dnia bp Stanisław Salaterski – biskup pomocniczy Diecezji Tarnowskiej. Na Eucharystii była obecna pielgrzymka seniorów, emerytów i rencistów, do których słowo skierował ks. biskup. Na zakończenie Mszy świętej biskup Stanisław poprowadził pielgrzymów w procesji eucharystycznej wokół tuchowskiego sanktuarium.

Niedługo po godzinie 14:00 do sanktuarium w Tuchowie przybyła liczna pielgrzymka Rycerstwa Niepokalanej oraz Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego. Weszli oni na dziedziniec w barwnym korowodzie, z wieloma feretronami i pocztami sztandarowymi. Przybyli z wielu różnych parafii, gdzie rozwija się dzieło św. Maksymiliana Kolbe. Włączyli się w program dnia odpustowego, prowadząc na placu przed bazyliką Koronkę do Bożego Miłosierdzia i Drogę Krzyżową, a także różaniec na sanktuaryjnych dróżkach różańcowych. Podczas Mszy świętej o godzinie 15:00 słowo do licznie zebranych na placu rycerzy skierował ich moderator – ojciec Ryszard M. Żuber, franciszkanin konwentualny z Niepokalanowa, prezes Narodowego Stowarzyszenia Rycerstwa Niepokalanej w Polsce.

O godzinie 18:00 rozpoczęła się w kaplicy polowej Nowenna Nieustanna do Matki Bożej Nieustającej Pomocy – nieodłączny element każdego duszpasterstwa prowadzonego przez redemptorystów. Przewodniczył jej o. Dominik Król.

O godzinie 18:30 rozpoczęła się ostatnia już Msza święta piątego dnia odpustu tuchowskiego. Była to zarazem pielgrzymka Wojsk Obrony Terytorialnej oraz żołnierzy AK, osób represjonowanych, kombatantów i harcerzy. Mszy przewodniczył i homilię wygłosił ks. pułkownik Kryspin Rak z Warszawy – wikariusz generalny biskupa polowego Wojska Polskiego, gen. Wiesława Lechowicza. Po Mszy świętej wszyscy wierni, na czele z pocztami sztandarowymi oddziałów wojskowych, kombatanckich i harcerskich, wzięli udział w procesji eucharystycznej wokół świątyni, zakończonej modlitwą przed Cudownym Obrazem Matki Bożej Tuchowskiej.

Ostatnim punktem piątego dnia odpustu był koncert Sanktuaryjnej Orkiestry Dętej z Tuchowa. Muzycy dali prawdziwy popis swego talentu pod batutą dyrygenta, pana Piotra Kucharzyka, wykonując wiele utworów muzyki klasycznej, popularnej i filmowej. Całość przeplatana była komentarzem i anegdotami  opowiadanymi przez konferansjerów.

Jakub Ciepły CSsR

fot. Jakub Stanisz CSsR

fot. Krzysztof Jasiński

fot. Krzysztof Świderski

„Jedność w różnorodności”: IV dzień Wielkiego Odpustu Tuchowskiego

Kolejny dzień odpustu, którego hasło brzmiało: „Jedność w różnorodności”, rozpoczął się, jak zwykle, odsłonięciem obrazu Matki Bożej Tuchowskiej i Eucharystią o godzinie 6:00. Po Mszy świętej pod przewodnictwem o. Władysława Bodzionego ze Szczecina zostały odśpiewane Godzinki do Matki Bożej Bolesnej.

Najświętszej Ofierze o godzinie 7:00 przewodniczył redemptorysta i misjonarz z Tuchowa, o. Zbigniew Bruzi.  Mszę świętą o godzinie 9:00 i 11:00 poprzedziły tradycyjne „kwadranse powołaniowe”. Tym razem prowadziły je siostry ze Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego z Częstochowy i Radomia, które przeżyły swój „debiut” na Wielkim Odpuście Tuchowskim. Siostry zmartwychwstanki podzieliły się świadectwem życia, opowiedziały o swojej założycielce – bł. Celinie Borzęckiej oraz zawierzyły Matce Bożej sprawę powołań, a czas ten pięknie ubogaciły śpiewem pieśni. Eucharystia o 9:00 zgromadziła pracowników oświaty, którym przewodniczył zastępca diecezjalnego duszpasterza nauczycieli i wychowawców – ks. dr Jakub Kuchta z Tarnowa.

Uroczysta suma odpustowa o godzinie 11:00 wiązała się z pielgrzymką chorych i niepełnosprawnych oraz pracowników służby zdrowia, DPS-ów, ZOL-ów, hospicjów, zespołów Caritas i wolontariuszy. Głównym celebransem, a jednocześnie kaznodzieją, był ks. Grzegorz Krakowski, który pełni posługę diecezjalnego duszpasterza Służby Zdrowia. Pod koniec Liturgii odbyła się procesja eucharystyczna wokół tuchowskiej bazyliki, uwieńczona dziękczynnym „Te Deum”.

Po południu dziedziniec Bazyliki Matki Bożej Tuchowskiej tryskał młodością, a co za tym idzie – radością. Do Matki Bożej pielgrzymowały bowiem schole, Dziewczęce Służby Maryjne, ministranci i lektorzy, którzy uczestniczyli we Mszy świętej o godzinie 15:00, pod przewodnictwem ks. Sylwestra Brzeźnego z Ciężkowic – diecezjalnego duszpasterza LSO. Liturgiczne spotkanie poprzedziła modlitwa Koronką do Bożego Miłosierdzia, którą animowała s. Marcina, józefitka, wraz ze scholą DSM.

Następnie wierni mogli uczestniczyć w różańcu na sanktuaryjnych dróżkach o godzinie 16:30 i Drodze Krzyżowej o 17:15. Wyjątkowym momentem dzisiejszego dnia było nabożeństwo do św. Gerarda Majelli, redemptorysty – patrona matek w stanie błogosławionym, małżeństw pragnących potomstwa i dobrej spowiedzi. Modlitwa, której przewodniczył o. Paweł Zyskowski CSsR, dotychczasowy duszpasterz tuchowskiej parafii, rozpoczęła się o 18:00. Po niej nastąpiła Eucharystia, a w niej w szczególny sposób uczestniczyły właśnie małżeństwa i matki, którym patronuje św. Gerard. Obecni byli także diakoni i klerycy z Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie. Posługę głównego celebransa i kaznodziei podczas Liturgii pełnił ponownie o. Zbigniew Bruzi CSsR. Pod koniec Liturgii odbyło się indywidualne błogosławieństwo małżeństw spodziewających się dzieci. Procesja eucharystyczna, która uwieńczyła Liturgię, zakończyła się wewnątrz bazyliki, po czym uroczyście zasłonięty został obraz Matki Bożej Tuchowskiej. Natomiast w ramach Wieczoru Maryjnego wystąpił chór „Dominanta” i kwintet smyczkowy ze Staszkówki, który wcześniej ubogacał swoją grą i śpiewem wieczorną Eucharystię.

 Chciałoby się powiedzieć, nawiązując do stworzenia świata z Księgi Rodzaju: „Tak upłynął wieczór i poranek – dzień czwarty”. Bogu niech będą dzięki i Maryi chwała za każdego z pielgrzymów, który przybył dzisiaj przed cudowny wizerunek Panny Tuchowskiej. A tych, którzy jeszcze nie mieli takiej okazji, serdecznie zapraszamy! Wielki Odpust Tuchowski potrwa aż do 9 lipca.

Jakub Stanisz CSsR

fot. Jakub Ciepły CSsR

fot. Krzysztof Jasiński

fot. Krzysztof Świderski

Żyję, aby dawać świadectwo

            Każdy człowiek otrzymuje od Boga jakąś konkretną misję, którą tylko on może wykonać. Pan Bóg zapewnia mu zaś najlepsze wsparcie i zaopatrzenie, aby był w stanie podołać zadaniu. Im trudniejsze, tym większa nagroda i tym bogatsze doświadczenie, które zdobywa się w walce z własnymi słabościami. Mędrzec Hiob powiedział, że bojowaniem jest życie człowieka. Nasz rozmówca stoczył w swoim życiu wiele potyczek, musiał walczyć o to, co w życiu najważniejsze. Dziś daje świadectwo o nadziei, jaką pokłada w Jezusie Chrystusie – On jest Królem Królów, On zwyciężył świat.

            Rodzina Odkupiciela: Karolu, kim jesteś?

          Porucznik Karol Cierpica: Na początku dziękuję wam, bracia, za dobrą robotę! Zawsze „nakręcam się”, kiedy mamy rozmawiać o Bogu. Rozmowa o Nim to dla mnie wielki zaszczyt. Mówienie o Stwórcy umacnia moją wiarę – mam nadzieję, że utwierdzi ją też u innych. Wracając do pytania – kim jestem? Jakie są moje korzenie? Nie ma w tym nic mojego, bo wszystko, co posiadam, jest darem Bożym. Pochodzę z Kielecczyzny. Urodziłem się i wychowałem na terenach, gdzie jest bardzo mało miejsc, które nie przesiąkłyby krwią polskiego żołnierza. Wiemy, jak kształtuje nas miejsce, gdzie spędzamy swoje młode lata. Nie bez przypadku wzrastamy w konkretnych rodzinach i przestrzeniach. Miałem bardzo dobre dzieciństwo. To były czasy, kiedy Polska była bardzo mocno przemodlona, jakby przesiąknięta Bogiem. Pamiętam, że już jako młody chłopak, mówiłem do siostry, że chcę zostać obrońcą ojczyzny. Kształtowały mnie opowieści o walkach partyzanckich, między opowiadane przez mojego tatę. Mój wujek służył w oddziale jednego z dowódców Armii Krajowej na Kielecczyźnie. Nosił pseudonim „Zawisza”, bo należał do ludzi, na których można było polegać – tak nazwał go jego dowódca.

            R.O.: Jako chłopiec marzyłeś o służbie w Wojsku Polskim.

            To moje chłopięce marzenie zrealizowałem w wieku osiemnastu lat. Gdy stałem przed komisją, powiedziałem: „Słuchajcie, jak chcecie mnie wziąć do armii, to ja chcę być komandosem”. Pamiętam uśmiechy członków zespołu, ale udało się. Dostałem się do 6. Brygady Powietrznodesantowej. Wkrótce zostałem instruktorem skoków spadochronowych. Prowadziłem aktywne życie, chodziłem po górach, jeździłem na nartach. Cała służba była dla mnie jak jedna, wielka przygoda. Wiem teraz, po swoim nawróceniu, że już wtedy realizowałem swoje powołanie, choć wówczas jeszcze tak nie myślałem. Czułem się wtedy bardzo dobrze, chociaż zadania były często bardzo trudne. Myślę, że to dlatego, że moja praca była służbą. Teraz widzę to lepiej, że wszyscy jesteśmy powołani do służby, ona zaś wynika z miłości – zawsze służysz komuś. W tym kontekście później bardzo mocno dotknęła mnie historia Jezusa z Nazaretu. To był Ktoś, kto przyjął coś, co nie było Jego. Pytał Ojca: „Jak tam dojdę? Nie chcę, ale niech Twoja wola się spełnia”.

            R.O.: Brałeś udział w misjach wojskowych za granicą.

            Oczywiście. Moja służba w naturalny sposób wiązała się z misjami wojskowymi. Trzy razy byłem w Bośni i Hercegowinie oraz trzy razy w Afganistanie. To była petarda, fantastyczna przygoda, takie spełnienie dla żołnierza. Tam wszystko jest na poważnie, każdy dzień przynosi inne zadania, ale wszystko, co robisz, ma znaczenie dla waszego oddziału. Na misji jesteś odpowiedzialny za kogoś, czy to ci się podoba, czy nie. Nieważne, jakie stanowisko zajmujesz – stanowisz jeden z elementów większej całości, jesteś także wprost odpowiedzialny za drugiego człowieka. Głębszy sens tego, czego się tam nauczyłem, odkryłem już po odejściu z armii: to przekonanie, że każdy jest potrzebny. To bardzo ewangeliczne – dla każdego jest przygotowana specjalna misja.

            R.O.: W Afganistanie wydarzyło się coś bardzo dla ciebie ważnego…

            W Afganistanie brałem udział w trzech zmianach w ramach udziału Polskich sił zadaniowych natowskiej operacji ISAF, dwukrotnie jako dowódca sekcji strzelców wyborowych i jako młodszy oficer operacyjny w sztabie Polskich Sił Zadaniowych. Jest rok 2013, trwa kolejna misja (moja trzecia na Bliskim Wschodzie). Ta misja jest inna – większość czasu spędzam w bazie.  W sierpniu dochodzi do jednej z większych  potyczek polskich sił zadaniowych  podczas całej operacji w Afganistanie, ma miejsce duży, kompleksowy atak terrorystyczny na bazę wojskową w Ghazni. Tego dnia miałem wolne. Przebywałem właśnie w części mieszkalnej, gdy doszło do potężnego wybuchu. Złamałem wtedy procedurę, bo nie schowałem się, tylko pobiegłem w kierunku miejsca eksplozji. Po kilkudziesięciu krokach zobaczyłem bardzo dużą wyrwę w ogrodzeniu. Od razu jako żołnierz wiedziałem, że doszło do ataku. Terroryści dostali się do bazy. Wróciłem po kamizelkę i broń, a następnie ruszyłem z powrotem w kierunku ataku. Rozpoczęło się starcie z terrorystami, broniliśmy bazy. W pewnym momencie zostałem ranny i wycofałem się z pola walki. Wtedy zobaczyłem ludzi w schronie. Czekali, nie brali udziału w bitwie.  Nie oceniam ich. Po czasie nie mam wobec nich żalu: my tam, ranni, a wy siedzieliście tu, w schronie. To wydarzenie jednak spowodowało, że wróciłem na pole walki. Dzięki wierze wiem, że wszystko ma swój cel i sens. Pamiętam, że dobrze się wtedy czułem. Na podobne sytuacje jako żołnierz czeka się przez całą służbę.

            Wiem, że zachowałem się wtedy nieszablonowo – zamiast ranny ukryć się w schronie, pobiegłem z karabinem. Bogu dzięki, że nie tylko ja tak poczułem. Gdy przybyłem z powrotem na miejsce, dwa polskie pojazdy ostrzeliwały wyrwę w ogrodzeniu. Ja jednak postanowiłem przebiec między nimi tam, gdzie znajdowałem się wcześniej. Ruszyłem, a po kilku krokach odwróciłem się i zauważyłem, że o tym samym co ja pomyślał jeszcze inny chłopak. To był Amerykanin. Pamiętam do dziś jego białe zęby odsłonięte w uśmiechu. Poczułem wtedy wielką ulgę, tę umacniającą świadomość, że nie jestem sam. Miałem plecy.

Teraz, po latach, wiem, jak genialnym taktykiem był Jezus, wysyłając swoich uczniów po dwóch: w drugim człowieku, w swoim towarzyszu masz oparcie, to niezwykłe uczucie. W armii to zasada która często ratuje życie.

            Dobiegliśmy w końcu razem we dwóch do linii kontenerów. U jej końca znienacka wyszedł na nas jakiś człowiek. Otworzyliśmy do niego ogień. Obok mnie upadł granat, który nie wybuchł, wszystko działo się błyskawicznie. W pewnym momencie, po tym, jak prowadziłem ogień do przeciwnika z przodu, skończyła mi się amunicja. Gdzieś za mną nastąpił wybuch, nie zdążyłem wymienić magazynka. Musiałem się stamtąd wycofać. Rzuciłem broń i szykowałem się do odwrotu. Po chwili przechwycił mnie kolega i zaprowadził mnie do amerykańskiego szpitala polowego, bo ten był bliżej niż polski. Kiedy leżałem już na łóżku szpitalnym, dostrzegłem, jak wnoszono chłopaka, który pobiegł za mną i był dla mnie wsparciem w czasie starcia. Wtedy przez chwilę leżeliśmy obok siebie na łóżkach. Zapytałem jednego z lekarzy: „Co mu jest?”. Zobaczyłem wymianę spojrzeń personelu medycznego i wtedy medyk powiedział mi, że mój „brat” z pola walki  nie żyje.

            R.O.: Odszedł nieznajomy, który stał się dla ciebie przez chwilę najważniejszym człowiekiem na świecie.

            Poczułem wtedy w sercu coś takiego, co jest trudne do opisania, nawet pomimo świadomości, że nie opadł jeszcze nawet kurz po akcji (w bazie cały czas czuć było napięcie). Byłem na silnych lekach przeciwbólowych. W tym szpitalu polowym okazało się że jestem jednym z wielu rannych tego dnia. Po jakimś nieokreślonym czasie po segregacji rannych, kiedy znalazłem się już w polskim szpitalu polowym, przyszli do mnie amerykańscy kumple tego chłopaka. To było bardzo znamienne, niezwykłe spotkanie: nieważne, z jakiej części świata się jest, gdy dzieli się wspólny trud i służbę. Wtedy z naszych żołnierskich oczu popłynęły łzy.

            Myślę sobie że właśnie w chwilach trudnych pokazujemy swoje prawdziwe człowieczeństwo. Pamiętam postawę pielęgniarek: kiedy leżałem jeszcze w szpitalu, zdarzało się, że ogłaszano w bazie alarm z powodu zagrożenia atakiem rakietowym lub moździerzowym. Wtedy dziewczyna – ratownik medyczny, przykrywała mnie kamizelką kuloodporną. Było to dla mnie coś niewiarygodnego, ta jej świadomość pełnionej misji – ratować życie do końca.

            Czuję, że mówienie o tym dniu i o tym, co się wtedy wydarzyło, o dobroci tych ludzi, których spotkałem, to moje zadanie. Widzę to po sobie, kiedy mój mały syn Mike biega po domu: gdy dam mu coś, co go ucieszy (a jestem gotów dać mu wszystko), a nawet wtedy, kiedy marudzi. A co dopiero nasz Ojciec w niebie? Jest zawsze gotowy dać ci wszystko.

            Tego dnia powiedziałem kolegom zmarłego: „Jak wrócicie do Stanów, powiedzcie jego rodzicom, że wasz syn to prawdziwy bohater, że uratował mi życie”. Widziałem poruszenie i wzruszenie w ich oczach, ale zdawałem sobie sprawę, że gdyby ten chłopak wtedy by za mną nie pobiegł, prawdopodobnie to do Polski przyleciałaby trumna okryta biało-czerwoną flagą. Później często zadawano mi pytanie: „Jak myślisz, w którym momencie ten chłopak uratował ci życie? Czy zasłonił cię ciałem?”. Uważam, że to tak naprawdę nie ma znaczenia. On ocalił mnie, kiedy zadecydował, że pobiegnie za mną. Nazywał się Michael Ollis, miał 24 lata. Pochodził z Nowego Jorku. Mój syn, Kuba, ma teraz 22 lata. Mam także ośmioletniego syna Michaela, który otrzymał imię na cześć mojego bohatera  z Ghazni. Ostatnio jestem tą myślą mocno poruszony, zwłaszcza że mija 10 lat od tamtego wydarzenia. Życie każdego z nas polega na nieustannym podejmowaniu decyzji. Ja jestem w tych wyborach wolny, bo tę wolność dał mi Bóg. Miałem ją zawsze, ale dzięki Niemu zrozumiałem ją i przyjąłem. Nawet jeśli są to trudne decyzje, świadomość że zawsze jest z Tobą Mistrz, powoduję że bardzo szybko powracam do równowagi.

            Ofiarowanie przez Michaela swojego życia za mnie to punkt dla mnie przełomowy. Mogę się zastanawiać, czy robił to świadomie, ale jednego jestem pewien – on z pełną świadomością podjął decyzję, żeby mnie nie zostawić, żeby za mną pobiec. Chciał wykonać swoje zadanie najlepiej jak potrafił, do tego przygotowywał się całe życie. Miałem zaszczyt poznać jego rodziców, są oni teraz moimi przyjaciółmi. Nieustannie powtarzali, że Michael był zawsze gotowy do służby. Każdy z nas jest powołany, aby swoim życiem pisać Ewangelię. Kiedy wracam myślami do 28 sierpnia 2013 roku, widzę Michaela w koszulce, bez kamizelki i hełmu, jak biegnie za mną z samym tylko karabinem. To jest dla mnie definicja służby. Może wracał z treningu, może szedł na stołówkę, ale w chwili próby nie zawahał się i pobiegł ratować drugiego człowieka. Pamiętam też ten jego uśmiech.

            To była pasja, a kiedy robisz coś z pasją, możesz być pewny, że efekty będą takie, jakich sobie nawet nie jesteś w stanie wyobrazić. Ktoś może powiedzieć: no dobra, ale on nie żyje. To jest misterium, którego nie potrafimy pojąć. Myślę jednak, że ja rozwikłałem tę tajemnicę: po prostu Michael był gotowy tego dnia, aby spotkać się z Ojcem w niebie. Natomiast ja dziś mam inne zadanie: nie mogę koncentrować się na tym, co było i jedynie rozpamiętywać tamtej sytuacji, zastanawiać się, dlaczego żyję. Znaczenie ma to, jak żyję teraz i jakie będę podejmował decyzje i wybory; moją ostatnią misją jest dawać świadectwo o Bogu, który żyje we mnie.

            Takie świadectwo dali ojciec i matka Michaela Ollisa. Po kilkunastu dniach od ataku na bazę poleciałem do USA. Tam, Nowym Jorku, odbyło się spotkanie z rodzicami Michaela. W takich sytuacjach rodzi się pytanie: co ja im powiem? Oczywiście, nie miałem przygotowanej żadnej przemowy. Chciałem tylko podziękować rodzicom tego młodego chłopka  za postawę ich syna. Wszedłem do budynku polskiego konsulatu, a tam pełno dziennikarzy. Wszyscy mówią o polsko-amerykańskim braterstwie broni. Nagle weszli oni – ludzie, którzy właśnie stracili dziecko. Robert Ollis, tata Michaela, zwrócił się do mnie, mówiąc: „Witaj w rodzinie”. Potem ciągnął dalej: „Witaj, nasz nowy przyjacielu, dziękuję ci za twoją służbę”. Pamiętam do tej pory, co czułem w tym momencie. Za jaką służbę on mi dziękował? Jego dziecko nie żyło. To ja wróciłem, to ja się wycofałem z pola walki, a on mi dziękuje za służbę! To jest po prostu Ewangelia. Jezus nigdy nie patrzy wstecz. On nie będzie roztrząsał, że ci nie poszło na studiach, że miałeś nieudany dzień. To nie ma znaczenia, ważne jest tu i teraz. A jeszcze ważniejsze jest to, co ty możesz zrobić dzięki odpowiedzi na Jego miłość. On dzięki swej łasce może dać ci nieskończenie wiele. To spotkanie z rodzicami Michaela było dla mnie wielkim świadectwem, oni mnie po prostu adoptowali. Pokazali mi raz jeszcze, jak w trudnych chwilach może objawiać się człowieczeństwo.

            Kilkanaście miesięcy po wydarzeniach  spotkaliśmy się kolejny  jeszcze raz na dużym zjeździe Polonii. Wtedy Robert Ollis powiedział: „Bóg zawsze działa w tajemniczy, doskonały sposób. On nie po to zabrał nam dziecko, aby zostawić w tym miejscu pustkę. On w tę pustkę dał nam Karola, jego żonę Basię i dwóch nowych wnuków, ich synów, a zwłaszcza imiennika mojego syna – Michaela”. Stałem tam obok i nie wierzyłem w to, co mówił ten człowiek. Dla mnie to było jak spięcie klamrą całej tej historii, to była czysta Ewangelia, świadectwo, które rodzice poległego potrafili złożyć w tak trudnej ekstremalnej sytuacji. Stracili dziecko i umieli spojrzeć na tę tragedię jako wpisaną w niepojęty Boży plan i wyznać wiarę i ufność w Bożą Opatrzność.

            Dziś także o tym mówią – i podkreślają bardzo mocno, że niedługo się z nim zobaczą. Zaznaczają także, że to, co pomogło im przetrwać, to właśnie wiara. Tata Michaela, Robert, wspomniał kiedyś, że przed wejściem do polskiego konsulatu ktoś zapytał go, co powie temu polskiemu żołnierzowi, którego życie uratował twój syn. Robert  Ollis odpowiedział tylko: „Przytulę go i powiem mu, że dobrze, że jest”. Czuję, że to jest teraz zadanie dla mnie. Ja również uważam, że moją misją jest wlewać w ludzi nadzieję, mówić dobrze o drugim człowieku, a jak napotykasz na swojej drodze jakąś trudność, to idź z nią pod krzyż. A potem znów do przodu, ale od tej pory już z Nim, z Jezusem.

            R.O.: Słuchanie tej historii było jak Ewangelia pisana życiem. Co wydarzyło się później, po powrocie do Polski? W momencie twojego wyjazdu na trzecią misję twój syn Kuba miał już 11 lat, więc równolegle ze sferą zawodową rozwijało się także twoje życie rodzinne.

            Chętnie oddałbym tutaj głos mojej żonie Basi. To jest też moje zadanie, aby wskazywać na nią, gdyż jest ona dla mnie wielkim darem od Boga. W swoim życiu znajdujesz wiele wartościowych osób, ale pośród nich także prawdziwe perły – dla mnie taką perłą jest właśnie Basia. Początki naszego małżeństwa nie należały do łatwych. Byłem wtedy niemal ciągle na misjach, na różnych zgrupowaniach, a wtedy to żona „przejmowała dowodzenie” w domu, z czym zresztą świetnie sobie radziła. Widzę, jak posługuje się darami Ducha Świętego: na przykład darem mądrości, ale też przewidywania, zapobiegliwości, pewnej wyjątkowej umiejętności „widzenia więcej”, uważnego patrzenia. Duch Święty to osoba, która chce, abyśmy nazwali Go swoim przyjacielem. On da nam wszystko, co jest potrzebne do wykonania naszej życiowej misji. On jest też w naszym małżeństwie nieustannie. Żona z troską wychowuje naszych synów: Kubę i Michaela. Nie znam nikogo takiego kto z taką pasją i oddaniem służy drugiemu człowiekowi jak Basia .

            Pamiętam taką sytuację, która obrazuje, z czym musiała się mierzyć Basia. Miało to miejsce podczas mojej pierwszej misji. Kuba był wtedy w przedszkolu. Takich rodzin żołnierzy, czekających na swoich mężów i ojców, było bardzo dużo. Do Polski wracaliśmy  rotacyjnie, część moich kolegów już wróciła. Mój kumpel wszedł do przedszkola w mundurze, by odebrać córkę, był tam też mój syn Kuba. Nas nie było już od dziewięciu miesięcy. Ta dziewczynka rzuciła się tacie na szyję. Następnie odwróciła się do mojego syna, cała szczęśliwa. Wtedy powiedziała: „Mój tata już jest, a twojego jeszcze nie ma”. To niezwykłe, że ta historia porusza mnie na nowo, po tylu latach. Mnie osobiście już od pierwszych tygodni każdej z kolejnych misji trudność sprawiało nie tyle to całe zagrożenie wojenne czy nasze zadania; przede wszystkim trudne do zniesienia było to, że moim podstawowym obowiązkiem jako ojca i męża było zatroszczyć się o rodzinę w bezpośredni sposób, a nie mogłem tego żadną mocą zrobić. Całą tę rolę przejęła Basia. Po tej sytuacji z przedszkola żona pobiegła po syna i wzięła go na ręce. Kuba miał 39 stopni gorączki – dostał jej po słowach tej dziewczynki. W przychodni lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku. Przyczyną tej nagłej gorączki było to jedno „uderzenie w serce”. Takich sytuacji było wiele – niesamowite, że moja żona to wytrzymała. Pamiętam, że wracając do Polski, miewałem takie coś, co nazwaliśmy wspólnie z żoną „syndromem misjonarza”. Może kiedyś ktoś to opisze w jakiejś pracy naukowej. Polegało to na tym, że w ogóle nie czułem, żebym wchodził w swoje domowe obowiązki, gdy wracałem do rodziny. Pomiędzy misjami w Afganistanie myślami byłem cały czas gdzieś daleko, nie stanowiłem dobrego wsparcia dla bliskich.

            Po powrocie do kraju pojawiła się u mnie bardzo silna depresja, która powodowała, że zamykałem się w sobie i ciężko było się dostać do tego „mojego świata”. Basia robiła to jednak niezwykle umiejętnie: była ze mną przez cały ten czas mojego zmagania się z problemem – to była walka na śmierć i życie, bo ja chciałem je zakończyć. To nie była jakaś tam chandra, tylko prawdziwa choroba. Cudem była modlitwa, jaką odmawiała za mnie moja małżonka. Modlitwa to prawdziwy arsenał, z którego nie zdajemy sobie sprawy. Moja żona wiedziała, kiedy wchodzić w mój świat a kiedy nie. Nie powtarzała, że wszystko będzie dobrze, bo przecież tak naprawdę nigdy tego nie wiesz. Mówi się, że jest osoba, która ma klucz do twojego serca – myślę, że Basia ma taki, a przy tym naprawdę wielki talent do wychowania. Dzisiaj żyję i mam ogromną chęć do tego, by żyć, a szczególnie wtedy, gdy mówię o Bogu. Nie chodzi tu o uniesienia emocjonalne, bo na tym poziomie już dawno to wszystko przepracowałem. Chodzi tu o moc z nieba, którą chcę się dzielić. Dalej przychodzi zrozumienie tego, o czym już wspomniałem: wszystko jest darem, nic nie jest moje. Chcę wlewać w serca ludzi nadzieję: ja z ze wszystkimi moimi wadami klękam przed Panem i wtedy wstaję mocniejszy. Byłem w armii 21 lat. To był czas, kiedy mój syn, Kuba, dorastał. Pamiętam, jak wróciłem z trzeciej misji i popatrzyłem na niego. Pomyślałem: „Nie mamy jakieś bliskiej relacji, więc ja teraz będę ją z nim budował”. Teraz wiem, że pierwsze, co należy zrobić, to zbudować relację z Bogiem. On mówi do nas: „Postaraj się, zadbaj o tę relację ze Mną, a ja zatroszczę się o pozostałe sprawy”. To wypisz-wymaluj moje obecne życie – ja zwracam się do Boga, a On porządkuje mi te wszystkie rzeczy, których na co dzień nie ogarniam.

            R.O.: Czy potrafisz wskazać w swoim życiu po odejściu z wojska jakiś konkretny moment zwrócenia się ku Bogu i ku Kościołowi?

            Bóg przez całe moje życie prowadził mnie i wykorzystywał dla mojej formacji zarówno momenty radosne, jak i trudne, zwycięstwa i porażki. Upadki i powstawanie z nich mnie kształtowały i nadal tak jest. Jest to jednak możliwe przede wszystkim dlatego, że wtedy, gdy jest ciężko, klękam i się modlę – ale to nie tylko ode mnie zależy. Wiem, że mam przy sobie ludzi, którzy proszą za mnie, polecając mnie Bogu, pamiętają o mnie. O ile uboższym człowiekiem byłbym dziś , gdyby nie to doświadczenie modlitwy! To jest ta droga, która prowadzi do nieba, jestem tego pewny. Taki konkretny moment duchowego przełomu miał miejsce w czasie trwania mojej depresji. Okres moich zmagań z tą chorobą był czasem wielkiego wołania do Boga. Byłem już wtedy w Polsce na stałe i działy się ze mną niepokojące rzeczy. Leczyłem się, trwało to długo. Nieustannie szukałem wtedy Boga. Pan postawił wtedy przy mnie pewnego człowieka, który pokazał mi, jak wygląda wiara: rozmawiał ze mną, podrzucał mi konferencje do słuchania. Pamiętam, że nocami nie mogłem spać, wołałem tylko wtedy do Boga. W końcu przyszedł dzień, kiedy byłem na Mszy z modlitwą o uzdrowienie, potem zostałem na adoracji. W tamtym momencie wszystko postawiłem na Boga, nie miałem już żadnego innego oparcia – jak alpinista, który przed szczytem nie ma już żadnych łańcuchów i te ostatnie kroki musi stawiać sam. Powiedziałem wtedy głośno i wyraźnie: „Ty mnie musisz uratować! Widzisz, co się ze mną dzieje!”. Jestem daleki od tego, żeby emocjonalnie podchodzić do cudów i poszukiwać w swoim życiu nadzwyczajnych wydarzeń czy uniesień, choć nieraz je widziałem i myślę, że Bóg też się nimi posługuje. Moja modlitwa była prostym zawołaniem do Pana. Poczułem się wtedy tak, jakby nic nie było już w życiu ważne oprócz tej chwili z Jezusem. Ja już nie chciałem wracać do domu, chciałem tylko być tam, w kościele, z Nim. To był moment dziecięcej modlitwy, z takim wielkim zaufaniem i miłością do Ojca, który jako jedyny może mnie uratować.

            Myślę, że Jezus cały czas czeka na taką modlitwę z naszej strony. Oczywiście ona nie musi być jednorazowa, najlepiej, żeby taka postawa zaufania stała się naszą codziennością, ale ja doświadczyłem momentu zerwania wszelkich masek i świadomości, że to jest walka, która przekracza moje siły. Zawołałem do Boga: „Uratuj mnie, tylko Ty możesz tego dokonać!” i wierzę, że On odpowiedział na moją prośbę. Niedługo później podjąłem decyzję o odejściu z armii. Wiedziałem, że nie jest to już moja droga, że to nie jest sposób, w jaki chcę żyć: raz śpię, raz nie śpię, biorę leki, wyjeżdżam, wracam. Dość, wystarczy mi. Po odejściu byłem trochę zagubiony, zastanawiałem się, czym mam się zająć. Chciałem pomagać ludziom, rozpocząłem więc starania o założenie fundacji. Powstał nawet pewien projekt, który przez dłuższy czas mnie napędzał, ale okazało się, że to było jedynie tymczasowe narzędzie. Pan Bóg cały czas był przy mnie i dawał mi nadzieję, ale wytrwale kierował moje kroki gdzie indziej. Zawierzyłem Mu swoje życie, a On wziął je w swoje dłonie.

            Niedługo po tym, jak odszedłem z wojska, ktoś zaprosił mnie na spotkanie wspólnoty. Do tej pory jedyna, jaką kojarzyłem, to była wspólnota mieszkaniowa. Miało to miejsce przy parafii pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krakowie-Podgórzu. To było moje pierwsze doświadczenie z podobnymi grupami. Na pierwszym spotkaniu pewna osoba powiedziała do mnie: „Tu jest taki ksiądz. Pójdź do niego, on się za ciebie pomodli”. No to poszedłem i jakoś zagaiłem o tę modlitwę, a on po prostu pomodlił się nade mną. To była rzecz, jakiej do tej pory nigdy nie doświadczyłem. Teraz już wiem, jaką siłę ma modlitwa wstawiennicza, często ją stosuję. Konkretny człowiek wstawia się za mną do Boga, prosi w mojej intencji. Tym księdzem był ojciec Paweł Drobot, redemptorysta. Jest mi on bardzo bliski także dlatego, że podobnie jak ja – ciągle pozostaje w misji. Wkrótce okazało się, że będziemy wspólnie realizować projekt „Razem w misji”: ogłosić drugiemu człowiekowi Dobrą Nowinę o tym, że Bóg jest i żyje w nas. Jest to także misja naszej wspólnoty „Sursum Corda” w Krakowie. Głoszenie królestwa Bożego odczytuję jako swój obowiązek. Trzeba stale przypominać, że Bóg może uwolnić człowieka od zła i brudu, w jaki wpędza nas grzech. Uratuje cię, a jeśli tylko do Niego zawołasz, jest dla ciebie nadzieja. Dalszym krokiem jest przyprowadzanie ludzi do Kościoła i ukazywanie im, że tam jest dla nich pokarm: Eucharystia i słowo Boże, które jest żywe i skuteczne. To także misja redemptorystów, prawda? Głosić Ewangelię i miłość Pana Boga tym, którzy są daleko. Nie szukam w tym momencie innych duchowości, metod czy form. Cieszę się, że wpasowałem się w te wymogi i zadania, które otrzymuję w swojej wspólnocie. Zgromadzenie redemptorystów odczytuje jako kolejny dar Pana Boga dla mnie. Podsumowałbym to jednym zdaniem: na początku pierwsze przykazanie. Relacja z Bogiem jest na pierwszym miejscu, wiarę jednak musisz przeżywać w Kościele. Tylko we wspólnocie będzie przychodził Duch Święty. Z ludźmi trzeba dzielić trud posługi, nie można robić tego na własną rękę. Siebie samego widzę jako słabego, może najsłabszego z całej wspólnoty, ale Kościół to także miejsce dla słabych i poranionych. Tu, gdzie teraz jestem, czuję się świetnie i na swoim miejscu.

            R.O.: Powiedz proszę, jak funkcjonuje wasza wspólnota? Czym się zajmujecie, jakich narzędzi używacie?

            Posługujemy przede wszystkim poprzez organizowanie kursów formacji nowej ewangelizacji. Widzę na własne oczy, jak te treści i sposób ich przyswajania przemieniają ludzi, którzy do nas przyjeżdżają. Niektórzy potem zostają u nas.  Głównym narzędziem w naszej wspólnocie „Sursum Corda”, ale także i w całym projekcie „Razem w misji”, są metody Szkoły Nowej Ewangelizacji Świętego Andrzeja. Korzystamy z ich programu formacyjnego, który moim zdaniem jest kompatybilny z codzienną, indywidualną formacją stałą. Zajmujemy się prowadzeniem szkoły ewangelizacji i staramy się iść za wskazaniem św. Jana Pawła II, który zachęcał do szukania nowych środków wyrazu dla niezmiennej i wciąż świeżej nowiny o Jezusie Chrystusie.

            Program kładzie nacisk na ciągłość naszej misji, jego stałą aktualność, zachęcając do pozostawienia Bogu tego, co było. Bardzo to do mnie przemawia: moja misja jest permanentna, zmieniają się zadania, okoliczności i ludzie, ale cel pozostaje ten sam, więc należy dostosowywać środki, aby trafiać do konkretnych grup i środowisk. Staramy się udoskonalać nasze formy wyrazu: działamy przez obraz i dźwięk, a wszystko po to, aby ten, kto spotka się z nami, mógł doświadczyć Boga. Choć ten nasz program wygląda bardzo nowocześnie, jest jakby „spięty klamrą” z Ewangelią. W tym kontekście św. Tomasz Apostoł to patron bardzo mi bliski. Kumple powiedzieli mu: „Słuchaj, Jezus żyje, zwyciężył!”, a on na to: „Nie uwierzę, jeśli nie zobaczę i nie dotknę”. Jezus uszanował jego decyzję. My także staramy się, aby człowiek współczesny mógł właśnie dotknąć Boga, zanurzył w ranach Chrystusa wszystko to, z czym sobie nie radzi. Może kiedyś zmienimy formę? Na razie działa, ale misjonarz powinien zawsze być gotowy zmienić taktykę i rozpocząć nowe dzieło. A czemu patronuje nam akurat św. Andrzej? Bo to on przyprowadził swojego brata (św. Piotra – przyp. red.) do Mistrza. Ja też mam rodzeństwo i myślę sobie, jaki trzeba mieć w sobie ogień, aby drugiego człowieka przyprowadzić dziś do Kościoła, do Jezusa. Co takiego było w Andrzeju? Chyba właśnie ten ogień z nieba, dzięki któremu chrześcijanin świeci i przyciąga innych do Boga. My sami z siebie takiego „prądu” nie mamy. Nieustannie odkrywam, że aby spełniać swoje obowiązki i  iść z posługą, muszę dbać, aby cały czas być blisko Jezusa i Nim się karmić . Tylko wtedy będę mógł prawdziwie świecić Jego blaskiem. Marzeniem ewangelizatora jest zawsze to, aby jeszcze jedna osoba, jeszcze on, jeszcze ona spotkali Zbawiciela.

            Podzielę się myślą, którą jakoś odrywam od dłuższego czasu. Chrześcijaństwo to nie jest droga, przepisy czy zwyczaje. Chrześcijaństwo to Osoba. Nasz program, szkoła ewangelizacji, wspólnota i narzędzia muszą być skoncentrowane na Osobie i prowadzić do spotkania z Osobą – Jezusem Chrystusem, który żyje. Wszystkie projekty są ostatecznie właśnie po to. Gdy to zrozumiesz, to zaczyna się istna petarda w życiu duchowym.

            R.O.: Jak konkretnie wygląda wasza „oferta” dla przychodzących do was wiernych lub poszukujących, których spotykacie?

            Szkoła Ewangelizacji Świętego Andrzeja zakłada kilkuetapową formację. Staramy się, aby była ona całościowa. Pierwszy kurs to rzecz jasna kerygmat, czyli ogłoszenie człowiekowi Ewangelii o Jezusie Chrystusie. Ideałem jest, aby przewijała się ona przez wszystkie nasze aktywności i działania, mamy bowiem przede wszystkim głosić Jezusa Zmartwychwstałego. Jesteśmy szkołą z pewnym doświadczeniem. Kilka kolejnych etapów kursów robimy samodzielnie, co nie jest regułą dla wszystkich sześćdziesięciu sześciu tego typu wspólnot w Polsce. Inną sprawą jest nasza formacja codzienna, która jest kompatybilna z programem „Razem w misji” (szerzej na ten temat → o. Paweł Drobot CSsR, „Razem w misji”; [w] Rodzina Odkupiciela nr2/2023 [95]). Podstawę stanowi tutaj trwanie ze słowem Bożym każdego dnia: słuchanie, czytanie, rozważanie. Wspólnota spotyka się dwa razy w miesiącu. Pierwszy raz zbieramy się na spotkaniu ogólnym z konferencją formacyjną; drugie ma charakter koncentrowania się i położenia akcentu na modlitwę. Organizujemy także czuwania modlitewne w parafii redemptorystów w Krakowie; swego czasu prowadziliśmy kurs „Alfa” w zakładzie karnym. Włączamy się także w działania ewangelizacyjne na krakowskim rynku. We wspólnocie działa świetnie diakonia teatralna, muzyczna, tańca, przestrzeni do głoszenia dobrej nowiny jest wiele .

            R.O.: Dziękujemy za rozmowę. Z pewnością nie było suche wyliczanie faktów, ani kronika. To było żywe świadectwo.

            Pamiętajcie bracia, że was, zakonników, jest niewielu, ale oddziałów specjalnych też nie ma zbyt wiele. Spośród mnóstwa dobrych żołnierzy wybiera się najlepszych i im powierza się szczególne zadania, a obecny czas jest pod tym względem wyjątkowy, Kościół jest chyba na etapie oczyszczenia. Zostają ci, którzy chcą, wypróbowani, waleczni. Kiedyś był dobry czas – tłumy księży, którymi Bóg się posługiwał. Dziś sytuacja jest inna: z bylejakością nie osiągnie się nic jako chrześcijanin, a tym bardziej jako zakonnik i kapłan. Tej bylejakości w żaden sposób duchowny dziś nie ukryje. Tym bardziej nie ukryje się przed światem kapłan gorliwy, pełen pasji i miłości, kapłan z dobrym sercem, realizujący Boże powołanie w swoim życiu.